Mord katyński z perspektywy angielskiej prowincji. Recenzja filmu "Katyń – Ostatni świadek"
Nowy film o Katyniu to dobrze odrobione ćwiczenie z tradycji brytyjskiego prowincjonalnego kina kryminalnego. Na pewno nie zadowoli tych, którzy szukają pożywki dla patriotycznych mitów.
Na przełomie lat 80. i 90. polska telewizja z upodobaniem pokazywała wieczorami klasyczne angielskie seriale kryminalne: staroświecki konstabl i jego pomocnik jeździli po malowniczej prowincji i rozwiązywali zagadki morderstw, których ofiarą padali pracownicy okolicznych farm. Anglicy tę konwencję doprowadzili do perfekcji i cieszyła się ona sporym powodzeniem. W jakimś sensie nie powinno więc dziwić, że nawiązał do niej Piotr Szkopiak, polski reżyser urodzony, żyjący i pracujący w Anglii. Jego film o zbrodni katyńskiej jest bardzo stylową współczesną wersją tamtych seriali. A jednocześnie jest bardzo daleko od wcześniejszych filmowych opowieści o Katyniu - zwłaszcza filmu Andrzeja Wajdy sprzed ponad dekady. I od oczekiwań tych wszystkich, którzy spodziewali się pełnej patosu narodowej epopei, napędzającej patriotyczne nastroje.
Cienie na ścianach
Reżyser, który sam w Katyniu stracił dziadka, akcję filmu umieścił w drugiej połowie lat 40., w obozie dla polskich żołnierzy na terenie Wielkiej Brytanii. Odpowiednikiem serialowego detektywa jest tu dziennikarz lokalnej gazety - w tej roli raczej wycofany i stateczny Alex Pettyfer - który w poszukiwaniu ciekawego tematu trafia na pamiętnik oficera rozstrzelanego w Katyniu. Jeździ rowerem po okolicy, rozmawia ze zrezygnowanymi polskimi weteranami i przedstawicielami lokalnych władz, którym zależy głównie na tym, żeby "angielska wieś spokojna" nadal taką pozostała. Intryga rozwija się powoli, żeby nie powiedzieć - leniwie, ubarwiona bardzo nastrojową, liryczną muzyką symfoniczną.
Ważną postacią dla całej intrygi jest Michał Łoboda, świadek zbrodni w katyńskim lesie. Ale konwencja filmu sprawia, że to bohater nijaki, ledwie naszkicowany, prawie niewidoczny, zagubiony w intrydze toczącej się między znacznie bardziej wyrazistymi Anglikami. Grający go Robert Więckiewicz miał więc niewdzięczne zadanie: musiał zagrać potencjalnie bardzo barwną i naznaczoną dramatem postać w sposób, który pozbawia ją mocy. Zrobił to znakomicie, ale nie sposób pozbyć się wrażenia, że szkoda tak znakomitego aktora na taką rolę. Jeszcze bardziej blada jest postać, którą gra Piotr Stramowski - ten, było nie było, utalentowany aktor dostał tu do prawdziwego zagrania ledwie trzy minuty materiału: scenę dramatycznego zeznania przed sądem.
Akcja toczy się w stylowych, zabytkowych budynkach, a operator Edward Ames zdaje się znajdować szczególne upodobanie w pokazywaniu odbijających się na ceglanych ścianach cieni okiennych ram i szprosów. Nawiązuje tym samym do gotyckiej estetyki klasycznego kina ekspresjonistycznego. Gier z konwencjami jest w tym filmie sporo, a angielska prowincja nie po raz pierwszy okazuje się znakomitą naturalną scenerią stylistycznych zabiegów tego typu. Inna rzecz, że ta warstwa filmu siłą rzeczy narzuca banalną, ale mocno symboliczną interpretację, że widziana z angielskiej prowincji zbrodnia katyńska ma tylko marginalne znaczenie, a jej wydźwięk gaśnie cicho wśród rozległych pastwisk Sommerset.
Nie ma kadrów na patriotyczne bluzy
Owszem, pojawiają się w tym filmie charakterystyczne, niemal stereotypowe, wizualne symbole katyńskiej zbrodni: jest czaszka z dziurą w potylicy, jest scena strzelania w tył głowy między brzozami, jest kilka drastycznych zdjęć archiwalnych z ekshumacji katyńskich grobów. Ale to wszystko pojawia się w nieco rozmytych - w przenośni i całkiem dosłownie - scenach retrospekcji. Jest ich jednak tak mało, są tak mało wyraziste i efektowne, że na "złych" zdają się wychodzić w tym filmie nie zbrodniarze z NKWD, a raczej poczciwi brytyjscy urzędnicy, którzy dla świętego powojennego spokoju próbują uciszyć całą sprawę. Film Szkopiaka jest stylowy, elegancki, na swój sposób wyrafinowany. W ciekawy sposób gra z konwencją prowincjonalnego kryminału. W tym sensie jest propozycją udaną i ciekawą, ale jednocześnie przeznaczoną dla specyficznej, na pewno nie masowej, publiczności. Może się spodobać przede wszystkim miłośnikom tradycyjnego kina gatunkowego. Ale to z pewnością nie jest film, na bazie którego można budować proste mity. To nie jest zestaw mocnych wizualnie klisz, które zapadają w pamięć i pozwalają budować łatwo przyswajalną i uproszczoną wersję historii. To nie jest zestaw kadrów, które można będzie reprodukować na patriotycznych koszulkach i bluzach. To seans, na którym nastolatkowie tęskniący do heroicznych historii z wyrazistymi, kryształowymi bohaterami, będą głośno ziewać.
Film "Katyń. Ostatni świadek" wchodzi do kin 11 maja.