Recenzje"Narodziny gwiazdy": Przykro mi Bradley, ale to film Lady Gagi i nic tego nie zmieni. [RECENZJA]

"Narodziny gwiazdy": Przykro mi Bradley, ale to film Lady Gagi i nic tego nie zmieni. [RECENZJA]

Amerykański sen o wielkim uczuciu, sławie i niemałej cenie za nią. Cooper podjął się reżyserii remake'u kultowego niemal filmu. I nie pomylił się.

"Narodziny gwiazdy": Przykro mi Bradley, ale to film Lady Gagi i nic tego nie zmieni. [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

30.11.2018 | aktual.: 30.11.2018 11:08

Dramat "Narodziny gwiazdy" opowiada historię znanego muzyka country Jacksona Maine'a, którego kariera powoli zaczyna blaknąć. Na swojej drodze poznaje początkującą wokalistkę Ally. Dziewczyna nie wierzy w swoje możliwości, jednak pod wpływem Jasona zaczyna występować na scenie.

Remake to zawsze ryzyko. A takie podjął Bradley Cooper, kiedy zdecydował o powtórzeniu historii z udziałem Barbary Streisand i Krisa Kristoffersona z roku 1976. Warto przypomnieć, że "Narodziny gwiazdy” w reżyserii Franka Piersona sprzed czterdziestu dwóch już lat również były remakiem, filmu z roku 1937. Tuż po premierze okazały się ekranowym przebojem, tak samo jak śpiewana przez Streisand ballada pod tytułem "Evergreen”. Zatem Cooper, do tej pory aktor, zabrał się za całą rzecz, jako trzeci w kolejności i trzeba przyznać - nie pomylił się.

Opowieść o wielkim uczuciu, pasji śpiewania, cenie za sukces, popularności i marzeniach, wpisana jest w mit o amerykańskim śnie. I w ramach jego definicji jawi się jako swego rodzaju przypowieść o życiu w blasku fleszy. Jego barwach i półcieniach. Ale ta bajka o kopciuszku ma też szorstki, szary oraz codzienny wymiar. Coopera zaś nie interesuje opowiedzenie ładnej, wzruszającej historyjki, tylko jednak żywego i prawdziwego dramatu. Kiedy mówi o uczuciach, które tak samo budują, co niszczą, konsekwentnie pilnuje, aby nie popaść w tani sentymentalizm, nie przekroczyć cienkiej granicy, za którą jest już tylko kicz. Nie zbagatelizować relacji, która rozgrywa się między granym przez siebie Jacksonem Maine a Ally, w którą brawurowo wcieliła się prawdziwa gwiazda sceny muzycznej, czyli sama Lady Gaga. Udało mu się w ten sposób stworzyć dwa wiarygodne portrety bohaterów, podkreślone przekonującymi kreacjami, które w znacznym stopniu składają się na wartość oraz nośność całego filmu.

Patrząc na całość z perspektywy nawet własnych doświadczeń, love story zaproponowane przez Bradleya Coopera przedstawia dość oczywisty przebieg przyczynowo-skutkowy. Wiadomo, że przy tym projekcie, aby móc budować dramaturgię poprzez kontrasty, trzeba było obsadzić główną rolę kobiecą po tak zwanych warunkach. To nie mógł być ktoś, kto w ramach okładkowych "norm” odbierany jest jako ktoś bez skazy o photoshopowej urodzie. Tak było w przypadku Barbary Streisand w roku 1976, tak jest i teraz z Lady Gagą. Nie ujmując nic urodzie obu pań, ich aparycja jest tutaj kluczowa. W końcu to też film o talencie, którego nie chce dostrzec show biznes właśnie ze względu na wygląd. Do czasu rzecz jasna. Obie mają silne, gorące głosy. Obie są piękne ze względu na to, kim są, kiedy pozostają sobą. Ponieważ "Narodziny gwiazdy” to również film o prawdzie wobec siebie. I Lady Gaga dzisiaj bezbłędnie potwierdza, że była zdecydowanie trafnym wyborem. Idąc nawet dalej, to ona w ogromnym stopniu decyduje o sukcesie tego filmu.

Ponieważ to chwytające za serducho dzieło nie należy w równym stopniu do Coopera, co do niej. Oczywiście należy docenić, nawet nagrodzić i oklaskiwać jego reżyserię. Subtelność i wyrazistość w prowadzeniu narracji. Dbałość o charakter tej historii i aktorskie wyczucie. Ten egzamin gwiazda "Kac Vegas” zdaje jak najbardziej celująco. Ale bez tej dziewczyny z wielkimi dziecięcymi oczami, o dużym nosie i z głosem jak grzmot "Narodzin gwiazdy” by nie było. Lady Gaga niesie na swoich barkach całą szczerość tego obrazu. Cooper, który też ma co grać, a przede wszystkim jej asystuje, nie stworzyłby swojego tragicznego bohatera bez niej u swojego boku. Po obejrzeniu filmu trudno sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Gaga rozbija bank. Jest delikatna, nieśmiała, autentyczna. Kiedy trzeba nabiera siły, rozpędu i charyzmy. Nikt nie ma wątpliwości, że jej Ally naprawdę kocha Jacksona i to bez fałszywej nuty. Ta autentyczna gwiazda estrady potrafi zagrać zwyczajną dziewczynę, która sięga szczytu i dalej pozostaje sobą. Są w niej emocje, zachwyt i zauroczenie nową rzeczywistością, ale też trzeźwy i dojrzały osąd sytuacji. Każda scena, w której pojawia się wokalistka, z miejsca nabiera barw, angażuje podwójnie. O wykonaniach wokalnych nie wspominając. To znowu jest osobna ścieżka. Jej występy, celnie zainscenizowane przez Coopera, elektryzują, wywołują dreszcze, wręcz obezwładniają. Aż się chce radośnie i z przejęciem zaklaskać. Przykro mi Bradley, ale to film Lady Gagi i nic tego nie zmieni. Właśnie narodziła się aktorka.

No dobrze, Bradleyowi Cooperowi też trzeba oddać, co jego. Oboje zresztą aktorsko sprawiają dużą przyjemność. Co byłoby niemożliwe, gdyby między tymi dwojgiem nie było chemii. Tę parę będziemy pamiętali długo, a już teraz wydają się być ekranowym duetem roku. Z kolei od strony formalnej, stricte filmowej, "Narodziny gwiazdy” to również pierwszorzędnie zrealizowana produkcja. Widać, że debiutujący reżyser bardzo skrupulatnie i drobiazgowo zabrał się za ową materię. Cooper stawia przy tym na umiar. Nie uwodzi widza nadmiarem ekspresji, przesadnej wystawności. To, co ma się obronić przy niewielkiej tylko ingerencji reżysera, samo się obroni. I intuicja go nie zawodzi. Niewykluczone, że nawet jego broda jest po to, aby siebie samego trochę schować i pozwolić zaistnieć innym.

Umiar i balans to cechy, które oddają język tego filmu. Realizacji, która z niezwykłą łatwością potrafi ująć, zachwycić i poruszyć. Przy tym tytuł ów ma również swój rozmach i dynamikę. To duże, inteligentne oraz pełne emocji kino z rolami, które na długo po wyjściu z ciemnej sali zostają jeszcze z widzem. Poza tym jest także muzyka, chociaż nie każdy musi ulec urokowi amerykańskiego country. Jednak w przypadku Lady Gagi, cokolwiek ona w tym filmie zaśpiewa, też długo potem w duszy jeszcze gra. I na koniec. Czy to jest przyszły Oscar? Nie wiem. Z całą pewnością to bardzo udane filmowe przedsięwzięcie. Czy wielkie? A czy naprawdę dobry film musi być wielki?

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (7)