"Nitram". Największy zamach w historii Australii. Wyjdziecie z kina wstrząśnięci
W 1996 r. Martin Bryant zastrzelił w tasmańskim mieście Port Arthur 35 osób, raniąc kilkadziesiąt kolejnych. To największy tego typu zamach w historii Australii. Na podstawie jego życia nakręcono film "Nitram", który jest wyjątkowo nieprzyjemnym seansem. Wcielający się w Bryanta aktor Caleb Landry Jones zasłużenie zgarnął nagrodę na tegorocznej edycji festiwalu w Cannes.
"Nitram" to film, który ciekawie ucieka od skostniałych reguł biografii o seryjnych mordercach. Reżyser Justin Kurzel przykładowo nie odtwarza na ekranie momentu masakry. Choć we wcześniejszych filmach (mocarnym "Snowtown" i trochę niedocenianym "Makbecie") rzeczywiście nie stronił od pokazywania przemocy, to jednak tutaj nie potrzebował tego robić, by osiągnąć mocny efekt. Wystarczyło, że postawił na zdystansowane studium niestabilnego psychicznie odmieńca.
Dzięki temu oglądamy dość zajmujący i intymny portret Martina Bryanta, zwanego przez wszystkich Nitramem, który mieszka ze swoimi rodzicami. Ojciec bohatera bardzo kocha syna, ale nie jest w stanie poradzić sobie z jego nieprzewidywalnym charakterem. Nie dość, że nie potrafi wyznaczyć mu pewnych granic, to jeszcze daje przyzwolenie na różne wykroczenia, nie zabraniając m.in. bawienia się fajerwerkami przed szkołą, co kończy się ostrą awanturą. Z kolei wyraźnie zrezygnowana matka Nitrama nawet nie próbuje go ujarzmić. Stara się wszystko spychać na głowę ojca.
Zobacz: zwiastun filmu "Nitram"
Nitram generalnie robi, co mu się żywnie podoba. W pewnym momencie zaprzyjaźnia się z ekscentryczną Helen (znakomita Essie Davis), u której z czasem zamieszkuje. Kobieta rozpieszcza go, kupując mu drogie rzeczy, jak np. samochód, nie wiedząc o tym, że Nitram nie posiada prawa jazdy. Ich przyjaźń nie trwa zbyt długo, bo niebezpieczne nawyki mężczyzny doprowadzają do tragedii i ostatecznie pozostaje sam w dużym domu. Mając niemałą fortunę, zaczyna coraz bardziej tracić kontakt z rzeczywistością i kupuje broń palną.
Kamera Kurzela wręcz z detektywistyczną pasją, ale też z odpowiednią temperaturą śledzi wszystkie poczynania coraz bardziej zagubionego mężczyzny. Tą metodą reżyserowi udało się wytworzyć namacalny niepokój, który potęguje dodatkowo niesamowita gra Caleba Landry’ego Jonesa. Ten za rolę Martina zasłużenie otrzymał w Cannes nagrodę dla najlepszego aktora. Patrząc na niego, nieustannie czujemy się nieswojo, bo nigdy nie wiemy, jak się zachowa. Czy w danym momencie nie stanie od stołu i np. nie zaatakuje ojca lub matki? Mimo wszystko Martin nie jest przedstawiany tutaj jako socjopata w stylu hollywoodzkim. To żaden Hannibal Lecter czy Norman Bates.
Scenarzysta filmu, Shaun Grant, ochoczo czerpał z życiorysu Bryanta, ale szczęśliwie nie próbował wejść w złowieszczą charakterystykę postaci i tanie psychologizowanie, które miałoby nam jednoznacznie wyjaśnić, dlaczego 28-letni Australijczyk w 1996 r. zastrzelił aż 35 osób i ranił kolejne 23, za co otrzymał karę dożywocia (razy 35 plus 1652 lata). Choć w produkcji widzimy, że zażywał antydepresanty, to ani razu nie zasugerowano, że mógł być to jeden z głównych czynników jego zachowania. Rzecz jasna z ujęcia twórców możemy wyciągnąć pewnie wnioski. Jednym z nich jest to, że Nitram traktował przemoc jako sposób na rozwiązywanie swoich problemów. Ale nic nie jest nam podsuwane w sposób nachalny.
"Nitram" nie jest przyjemnym seansem. Można nawet powiedzieć, że bardzo efektywnie psuje samopoczucie. Nie dziwi mnie, że po seansie widzowie w kinie wychodzili w niemal kompletnej ciszy. Warto jednak obejrzeć ten film chociażby dla precyzyjnej reżyserii i świetnej gry aktorskiej. I dowiedzieć się, jak zareagował australijski rząd po tragedii.
Polska premiera filmu odbyła się podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski