Ostatni film Jana Nowickiego. Przykro się na to patrzy
Od śmierci Jana Nowickiego minęło już dziewięć miesięcy, lecz fani aktora dostali szansę zobaczyć go w dobrej formie w ostatnim jego filmie "Życie w błocie się złoci" pokazywanym na festiwalu w Gdyni. Niestety, poziom produkcji znacznie odbiega od dawnych dzieł mistrza.
Wielu artystów chciałoby mieć kontrolę nad tym, jak odejdzie. Dawniej aktor mówił, że jego marzeniem jest umrzeć na scenie. W ostatnich latach coraz częściej na Zachodzie widzimy, jak gwiazdy kina świadomie decydują się na wcześniejszą emeryturę. Tak stało się m.in. z Jimem Carreyem, Danielem Day Lewisem czy Meg Ryan.
Na polskim podwórku jedynym głośnym nazwiskiem, który zrezygnował z bycia aktorem, jest Marek Konrad. Częściej zdarza się, że wiekowe, schorowane gwiazdy nie są już w stanie podźwignąć wysiłku związanego z pracą na planie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co po "Barbie"? W kinach nie będzie nudy
Mimo że Jan Nowicki w ostatnich miesiącach swojego życia zmagał się z chorobą i przeczuwał zbliżające się odejście, dał namówić się debiutantom na występ w filmie. "Życie w błocie się złoci" Piotra Kujawińskiego trafił do Konkursu Filmów Mikrobudżetowych na festiwalu filmowym w Gdyni.
Jednymi z nielicznych plusów tej produkcji jest widok sprawnego i uśmiechniętego Jana Nowickiego. Niestety, w zaledwie trzech scenach. Aktor wcielił się w dziadka głównego bohatera, Lupusa (Bartłomiej Małachowski). Młody raper okrył się niesławą po tym, jak rzekomo wsypał kolegę, z którym dilował narkotykami.
Ucieka więc z małą siostrą na wieś do dziadka, z którym od wielu lat nie miał kontaktu. Ten przyjmuje ich bez zbędnych pytań. Jak typowy dziadek cieszy się, że może spędzić trochę czasu z wnukami.
Poza rodzinnym wątkiem film skupia się na konflikcie między raperami-dilerami. Kto kogo wrobił, kto jest już "spalony" na mieście. Skoro bohaterowie nie potrafią ze sobą normalnie rozmawiać, nie uciekając się do fizycznej przemocy, rapują o swoich odczuciach, "dissując" rywali w sieci.
O ile w tym przypadku nie można narzekać na dźwięk w filmie (większość dialogów i scen śpiewanych została dograna na postsynchronach), tak na poziomie scenariusza, reżyserii i gry aktorskiej mamy do czynienia z katastrofą. Wiele scen wypada drętwo i o ile można zrozumieć to w przypadku aktorów amatorów, tak trudno wybaczyć to profesjonalistom.
Najbardziej wiarygodnie wypadają Mateusz Kocięcki grający Czarnego oraz Michał Pawlik jako odsiadujący wyrok Master. Zasłonę milczenia można spuścić na ich filmowe partnerki, zwłaszcza Adriannę Chlebnicką, znanej z serii Netfliksa "Miłość do kwadratu", która ekranowej wiarygodności mogłaby pozazdrościć amatorom.
Przykro więc patrzy się w tym gronie na Jana Nowickiego, który, choć gra niewielki epizod, bije charyzmą wszystkich pozostałych aktorów. Można jedynie uśmiechnąć się, gdy aktor wypowiada swoje ostatnie słowa w filmie. Zostawił on bowiem swoich fanów z przesłaniem: "Z Bogiem, trzymajcie się tam jakoś".