„W prawdziwych miastach można mieć pewność, jacy ludzie kryją się za ponumerowanymi drzwiami, lecz tutaj, gdzie wszystko zdaje się przelotne, efemeryczne, do mieszkańców nie stosuje się żadna ogólna zasada i nic nie jest zamierzone – ta ulica, tamten dom, owoce przypadku, a rysa na ścianie, która gdzie indziej miałaby urok, tutaj wydaje się jedynie szpetną przepowiednią zguby.“ Tak wyglądało Los Angeles, kiedy w 1947 roku przyglądał mu się Truman Capote – tak wyobrażam sobie Las Vegas, kiedy myślę o nim dziś. Stephen Frears potwierdza, że to miasto renegatów, panienek bez ambicji, kobiet na zakręcie, kolesi z wypchanymi portfelami i ryzykantów stawiających wszystko na jedną kartę. Wśród nich szczęścia szuka też była stripteaserka Beth. I mogłoby być zabawnie, gdyby nieudolnie kreująca jej rolę Rebecca Hall nie obróciła filmu „Żądze i pieniądze“ w głęboko irytującą komedię klasy B.
Co jest nie tak z zazwyczaj fantastyczną Rebeccą Hall? Została diametralnie źle obsadzona w roli Beth. Ani jej aparycja, ani styl, ani tym bardziej temperament nie predestynują jej do grania głupiutkich, piszczących, infantylnych panienek. Fakt, że jest fizycznie podobna do Beth Raymer – autorki pamiętników, na podstawie których powstał scenariusz filmu – ani nic nie znaczy, ani nie wystarczy. Hall, ubrana w różową bluzeczkę i zakręcająca sobie loczki na palcach w trudnych dla bohaterki chwilach, nie jest urocza i seksowna – ale śmieszna. Dla takich jak ona Las Vegas – na którego podbój wyrusza – bez wątpienia jest przepowiednią zguby. Kiedy naiwność zmiesza się ze sprytem, a odrobina inteligencji z impulsywnym działaniem – Beth staje się jedną z nich – dziewczyn, które od czegoś uciekały i niewiele znalazły, więc zgubiły się w mieście hołubiącym kasę i one-night-standy.
Tylko Ding (Bruce Willis), zawodowy bukmacher, u którego Beth dostaje pracę, zdaje się opierać jej dziewczęcym wdziękom. Skutecznie wspiera go w tym wymagająca ciągłej atencji żona, Tulip (Catherine Zeta-Jones). To za jej sprawą Beth, która na chwilę znalazła bezpieczną przystań w firmie zarabiającego na życie hazardowymi grami Dinga, zostaje wrzucona z powrotem na głęboką wodę. To dobrze zrobi nie tylko jej, ale i całemu filmowi. Druga część „Żądzy i pieniędzy“ jest znacznie lepsza od pierwszej. Problem polega tylko na tym, że sporo widzów nie miało siły, by jej doczekać i opuszczało salę kinową po niespełna półgodzinie drażniącej projekcji. O ile jednak Rebecca Hall kompletnie nie radzi sobie z graniem kretynek w krótkich spodenkach, o tyle lepiej wypada w roli bohaterek dojrzewających. Paradoksalnie Beth urasta do rangi takowej, gdy pod wpływem impulsu przeprowadza się do Nowego Jorku. Oczywiście wpada tam nie tylko w ramiona kolejnego mężczyzny – sympatycznego dziennikarza Jeremy’ego (znany z „Jeziora
marzeń“ Joshua Jackson), ale i w kolejne finansowe tarapaty.
Nie zmienia się tylko poczucie, że wyreżyserowany przez Stepheana Frearsa scenariusz bazuje na serii uproszczeń. Ten fakt świetnie oddaje polski tytuł filmu. Oryginalny – lay the favorite – to zwrot zaczerpnięty z hazardowego żargonu i oznaczający po prostu obstawianie zawodnika. Trudno zgrabnie przetłumaczyć go na polski, więc wygodniej było wycisnąć rzekomą esencję z treści i spłaszczyć przekaz filmu. Nie tylko żądza wpływa bowiem na działania bohaterów i nie jedynie o pieniądze chodzi. Gdyby niewybaczalnie kiepska gra aktorska Hall nie przysłoniła całej reszty, można byłoby doszukiwać się w filmie Frearsa prób portretowania relacji międzyludzkich, zawiązków nienajgorszej intrygi i odrobiny autentycznych emocji.