„Wydział wznawia anulowany tajniacki projekt z lat 80. i dostosowuje go do dzisiejszych czasów. Ludzie za niego odpowiedzialni pozbawieni są kreatywności, więc po prostu odgrzewają stare kotlety i liczą, że nikt nie zauważy” – mówi głównym bohaterom ich dowódca. Właśnie przydzielił ich do tajnego wydziału mieszczącego się przy tytułowym 21 Jump Street, odpowiedzialnego za infiltrację struktur młodzieżowych. Żart polega na tym, że film Phila Lorda i Chrisa Millera sam w sobie jest przeróbką – to remake popularnego serialu kryminalnego z lat 1987-92.
Zaczyna się więc od szczerej autoironii, ale kotletowi Lorda i Millera nie jest ona wcale potrzeba. I bez tego film ich jest zabawną i niegłupią komedią.
Bohaterami kinowego „21 Jump Street” są Schmidt (Jonah Hill) i Jenko (Channing Tatum) – wrogowie z ogólniaka, kumple z akademii policyjnej. Gdy po kompromitującej akcji szef oddelegowuje ich do wydziału walki z przestępczością młodzieżową, obaj trafiają na powrót do liceum, gdzie zlokalizować mają wytwórców nowego, niebezpiecznego narkotyku. Nie wiedzą jednak, jak bardzo szkoła się zmieniła – co było modne siedem lat wcześniej, dziś jest szczytem frajerstwa.
Ideologia osiłkowatego Jenko – plecak na jedno ramię, pogarda dla słabeuszy i wieczny bunt – niespecjalnie się tu sprawdzają. Ogólniak roku 2012 okazuje się otwartą, edukacyjną placówką, w której wszyscy przewrażliwieni są na punkcie politycznej poprawności. Dać komuś po gębie, to zaryzykować oskarżenie o homofobię, rasizm lub coś jeszcze gorszego. Nieśmiały kujon Schmidt triumfuje. „Gdyby tak wyglądała szkoła w 2005, byłbym jej gwiazdą” – mówi.
Pozory jednak mylą. Liceum, w którym ulokowani zostają bohaterowie, to oaza spokoju, w której ktoś zatruł wodę. Na zewnątrz wszystko błyszczy – uczniowie rozwijają swoje pasje, wygrzewają w cieniu tolerancji i wzajemnego szacunku, ale gdzieś pod tą mylącą powłoką marzą o tym co zawsze: by zyskać łatwą popularność lub rozdziewiczyć się na mocno alkoholowej imprezie.
Nowe „21 Jump Street” to, trochę inaczej niż w oryginalnym serialu, policyjno-licealne buddy movie, w którym docieranie się męskiej przyjaźni ważniejsze jest od wszystkich potencjalnych intryg i miłostek razem wziętych. Schimdt i Jenko tropią więc gang zaopatrujący szkolnych dilerów, przy okazji trochę romansują i spełniają swoje niezrealizowane dotąd marzenia, ale powrót do szkolnej ławy to dla nich przede wszystkim okazja, by nadrobić stracony czas. Przed laty byli przecież wrogami, podporządkowanymi rolom, które narzucił im wadliwy system edukacji i integracji.
Krok po kroku, Lord i Miller uświadamiają, że ogólniak nie jest – jak chce tego organ edukacyjny - nauką życia, a po prostu brutalną lekcją przetrwania. Reguła jest jedna: dostosuj się lub giń. Dopiero dojrzały, wyrosły z rozwarstwiających szkolnych stereotypów człowiek zdać może sobie sprawę z manipulacji, jakiej został przed laty poddany. Dlatego przyjaźń, która wykwitła między bohaterami długo po szkolnych doświadczeniach, ostatecznie okaże się dla nich najważniejsza. Poświęcą wiele, by sobie to udowodnić.
Ale zanim dokopiemy się do tej powłoki, czeka nas przede wszystkim przednia zabawa. „21 Jump Street” to w pierwszej kolejności brawurowa komedia, która swą siłę czerpie z wysiłku nieoczywistego, świetnie uzupełniającego się duetu – Schmidta gra odchudzony Jonah Hill, a w Jenko wciela się kojarzony dotąd z taneczno-romantycznym emploi Channing Tatum. Jeśli wracać do liceum, to tylko z nimi.