''Prawdziwe zbrodnie'': film koszmarny, za to polscy aktorzy na poziomie tych z Hollywood [RECENZJA]
Jim Carrey i Charlotte Gainsbourg przylecieli do Polski. Media okrzyknęły powód ich wizyty wydarzeniem. Bo przyjechali zagrać w filmie i to u boku naszych aktorów. No i grają. Dużo w tym filmie scen, w których siedzą obok siebie i rozmawiają Carrey i Agata Kulesza czy Carrey i Piotr Głowacki. Jeśli coś nam one uświadamiają, to że nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów. Polscy aktorzy w niczym nie ustępują gwiazdom z zagranicy. I są tak samo jak oni bezradni wobec miernego scenariusza i wydumanej historii.
Dziwnie jest oglądać czołówkę naszych aktorów grających po angielsku. Nie brzmi to wszystko naturalnie. Nie żeby źle mówili - mówią pięknie, z lekkim jedynie akcentem. A mimo to film, którego akcja dzieje się w Polsce, z Jimem Carreyem grającym Polaka o imieniu Tadek, nie jest wiarygodny ani przekonujący. Dystansuje widza wobec świata przedstawionego. Być może bierze się to z tego, że takich filmów wcześniej nie było i nie zdążyliśmy się przyzwyczai? Choć nie wiem, czy można się przyzwyczaić do tego, że „Solidarność” to teraz „Solidarity”, a imię Kasia wypowiada się „kasja”.
Dystansu nie pomaga pokonać także sama historia, która do Polski po prostu nie pasuje. Nieukończone śledztwo w sprawie morderstwa to temat aktualny pod każdą szerokością geograficzną, ale szajka, która w piwnicy organizuje orgie sad-maso, już niekoniecznie. Nie żeby w Polsce takich imprez brakowało. Założę się, że odbywają się w niejednym mieście. Rzecz w tym, że my, widzowie, już przyzwyczailiśmy się do tego, że podobne rzeczy dzieją się na bogatym zachodzie, gdzie biznesmeni i inne szychy dają upust swoim erotycznym fantazjom. My nad Wisłą w tej kwestii jesteśmy pozamykani. W naszym kinie z rzadka gości ostrzejszy seks, a SM do niego nie dociera wcale.
Kolejna kwestia, która budzi wątpliwości, to decyzje obsadowe. Danie roli udręczonej w rzeczonym klubie kobiety Charlotte Gainsbourg skazuje ją na powtórkę póz i gestów z „Nimfomanki” Larsa von Triera. Za bardzo się z tamtą bohaterką kojarzy, co jeszcze bardziej utrudnia zawierzenie całej tej historii. Ciekawa jest natomiast gra Carreya, który tak bardzo kojarzy nam się z komediami, a w tym filmie nie wypowiada nawet jednego dowcipu. Na ekranie jest posępny i twardy, bez poczucia humoru. Do niego też trudno się przyzwyczaić. Kiedy był w Polsce, nikt specjalnie się nim nie ekscytował. Ludzie nie rozpoznawali go na ulicy. Tak bardzo zmienił swój wizerunek do tej roli.
Dużo mówi się o różnych sposobach gry u nas, w Europie, Stanach Zjednoczonych i Rosji. Ma to się wiązać z innymi szkołami aktorstwa. W „Prawdziwych zbrodniach” tego nie widać, choć aktorzy mówili na premierze podczas 32. Warszawskiego Festiwalu Filmowego, że podpatrywanie sposobu pracy Carreya czy Gainsbourg było dla nich cennym doświadczeniem, wzbogaciło ich i wpłynęło na myślenie o aktorstwie. Ciekawe swoją drogą, czy zagraniczni aktorzy to samo mogą powiedzieć o Polakach.
Na widza ten film specjalnie nie wpływa (nie licząc irytacji) i należy go odnotować tylko z jednego powodu: jako ciekawe doświadczenie współpracy Polaków i Amerykanów. Ponoć obie strony są zadowolone i takich koprodukcji może być więcej. Choć warto przypomnieć, że pod tym względem jesteśmy w ogonie Europy. Wciąż nie ma u nas zachęt podatkowych dla producentów z zagranicy, przez co dochodzi do tego, że kraj nad Wisłą w amerykańskich filmach udają Węgry. Tym razem Polskę grała Polska, w czym zasługa uporu i talentu producentek Ewy Puszczyńskiej z Opus i Katarzyny Nabiałczyk z Ratpac Entertainment. Panie dopięły budżet, wynegocjowały warunki i mamy film międzynarodowy. Tylko że my byśmy chcieli dobry film międzynarodowy, a nie niewydarzony kryminał z pretensjami filozoficznymi i wątpliwą refleksją na temat prawdy. Ta jest brutalna: to film nudny i nieciekawy.
Ocena: 3/10