Po niezłej części szóstej, wracamy na stare śmieci. W samo oko cyklonu, który sieje zniszczenie złym aktorstwem, słabą dramaturgią i pseudofilozoficznymi wywodami. Bolesna przewrotność takiego stanu rzeczy polega na tym, że część siódma ma być tą ostatnią, definitywnie wieńczącą najpopularniejszą i najdłuższą z horrorowych serii ostatniego dziesięciolecia. "Piła" miała swoje wzloty i upadki, ale z całą pewnością zasłużyła, by do historii przejść z odpowiednim impetem.
Tymczasem Kevin Greutert, który tak dobrze poradził sobie z poprzednią odsłoną, popełnia na ostatniej prostej wszystkie błędy poprzedników: gatunkowe zrywy zastępuje pokrętną ideologią, brutalną miazgę stawia ponad realizatorskie pomysły, a całą tę rozgrywkę prowadzi według dawno spalonej strategii. Jak na wielki finał, filmowi brakuje nań jakiegokolwiek pomysłu. Gołym okiem widać, że decyzja o zakończeniu serii podyktowana jest finansowym niepowodzeniem poprzedniej części, która zgromadziła w kinach na całym świecie ledwie połowę zwyczajowych wpływów.
Przedwcześnie zwieńczona telenowela wprawia w rozdrażnienie - wątki zamykane są pospiesznie, bez przekonania, często impulsywnie, jakby w złości, że budowana przez lata intryga ma się właśnie zawalić. Jeśli oto przed nami zwieńczenie wielkiego planu Jigsawa, to - co tu dużo pisać - "Piła" tyleż jest sprawnym marketingowo tworem, co zwykłym przekrętem. Siódma część staje się tym samym smutnym kuriozum - przechodzi do historii jako seria napiętnowana słabym rzemiosłem i szkodliwą, pokraczną filozofią. Więcej na ten temat przeczytacie TUTAJ.