Przepyszne kino z dużą ilością masła
Kiedy jest nam źle i smutno, kiedy doskwierają nam wietrzne jesienne dni i jeszcze zimniejsze wieczory, najlepsze co możemy zrobić, to ubrać ciepłe kapcie i truchcikiem podbiec do lodówki z łyżeczką w dłoni.
Ta niezmienna zależność jest powszechnie nam znana: smutki = przekąski. Mało co potrafi tak poprawić humor, jak przepyszny krem czekoladowy wylizywany palcem prosto z wielkiej miski.
Wszystkie te tajne, ale rozkoszne momenty sam na sam z lodówką wieczorową porą, możemy od teraz celebrować przy przepysznym filmie "Julie i Julia".
20.10.2009 15:22
Najnowszy film reżyserki Nory Ephron - twórczyni takich hitów jak 'Bezsenność w Seattle', czy 'Masz wiadomość' - stał się wyrafinowaną, ale nie pretensjonalną francuską ucztą, dzięki wymieszaniu składników sztuki filmowej z dużą ilością masła.
Film „Julie i Julia” to przeplatające się ze sobą, choć oddalone w czasie, historie dwóch kobiet, dla których gotowanie stało się ważnym - decydującym o dalszym losie - elementem życia.
Pierwszą jest legendarna Julia Child (Maryl Streep), autorka słynnej książki wprowadzającej francuską kuchnię na amerykańskie stoły i pionierka telewizyjnych programów kulinarnych. Jednak w 1949 roku, gdy zaczyna się film, Julia jest jeszcze tylko żoną dyplomaty Paula (Stanley Tucci), z którym przybywa na placówkę do Paryża. Nie chcąc dalej pracować jako urzędniczka, ani kontentować się statusem Pani Dyplomatowej, zaczyna szukać pomysłu na siebie, aż w końcu zapisuje się na kurs gotowania dla przyszłych szefów kuchni.
Drugą bohaterką jest Julie (Amy Adams), niespełniona pisarka, która pracuje jako szeregowa urzędniczka w nowojorskim biurze, mieszkając ze swoim mężem (Chris Messina) w hałaśliwym, nieprzytulnym mieszkaniu w Queens. Jej zajęcie jest nudne, często dołujące (jest rok 2002, a więc zaraz po zamachu na WTC), koleżanki robią kariery etc. Sfrustrowana Julie zaczyna więc prowadzić blog, w którym opisuje swoje doświadczenia kulinarne. Mają one charakter zobowiązania: Julie podejmuje się w ciągu 365 dni przyrządzić 564 potrawy wg przepisów z dzieła swojej słynnej imienniczki.
Tak naprawdę opis fabuły filmu jest zupełnie zbędny. Równie treściwie i wyczerpująco można ten film zamknąć w jednym zdaniu: to historia dwóch kobiet, które kochają jeść i ta właśnie miłość do noża, i widelca w pewnym momencie zaczęła definiować ich życie. Po prostu palce lizać. Postaram powstrzymać się już od dalszych odniesień kulinarnych. Dla każdego, kto będzie miał okazję obejrzeć najnowsze dzieło Nory Ephorn, moje metafory wydadzą się słusznie niewystarczająco trafne.
Pomijając wszystkie słodkości tego filmu, ta szybko biegnąca, dowcipna i bardzo wdzięczna komedia ma jeden jedyny mankament - nie posiada żadnej dramaturgii. A co najlepsze, nikomu to nie przeszkadza. Film jest okazją, żeby spotkać i poobserwować wyjątkową kobietę z całym jej zachowaniem, aparycją, i ambicją. Chyba nikt wcześniej nie stworzyła tak wiarygodnej postaci, która swoją charyzmą i życzliwością potrafi zamienić wszystko dookoła w Creme brule. Meryl Streep jest niezaprzeczalnie rozbrajająca, prezentując nam swoją najnowszą kreacje aktorską. Prawie ociera się o groteskę i przesadny nadmiar, odwzorowując nietuzinkowy sposób bycia Julie Child, ale nigdy nie przekracza karykaturalnej granicy. Wręcz przeciwnie – w wielu momentach osiąga podniebne szczyty swoich komediowych możliwości.
Amy Adams jest zadowalająca. W kontraście ze swoją imienniczką z filmu wypada dobrze, ale pozostaje raczej w tej warstwie prozaicznej, charakteryzującą się najmniejszą ilością magii i masła w całej historii.
Po projekcji „Julie i Julia” można odnieść wrażenie, że Adams posłużyła reżyserce jako młodsza odpowiedniczka jej wcześniejszej muzy – Meg Ryan. Wydaje się, że całym swoim popisem aktorskim Adams próbuje nawiązać do symbolu komedii lat ’90.
"Julie i Julia" - choć w wielu momentach nierówny - to jeden z nielicznych filmów, które bez większego wysiłku i nachalnego optymizmu, poprawią nastrój, i pozwolą nacieszyć się widzom powszechną pasją, jaką jest jedzenie. W filmie jest autentyczna i zaraźliwa radość tworzenia i realizowania własnych ambicji, nieważne jak mało znaczące by one nie były.
A na koniec praktyczna rada: jedyne czego niezaprzeczalnie można być pewnym po tym filmie, to fakt, że nikt nie wyjdzie z kina głodny.