RecenzjeRodzinny horror w Oklahomie

Rodzinny horror w Oklahomie

*"Sierpień w hrabstwie Osage" to - w najlepszym tego słowa znaczeniu - film teatralny. Wszystkie role są obsadzone w punkt i fenomenalnie zagrane. W dialogach komizm splata się z tragedią, groteska ociera o lekki absurd, a filozofia zderza z banałami codzienności. Choć akcja rozgrywa się na deskach jednego salonu - historia jest głęboko wrośnięta w amerykańską kulturę, historię i styl życia.*

23.01.2014 16:23

Tracy Letts - wybitny broadwayowski dramaturg - ma na koncie trzy scenariusze filmów fabularnych. Dwa z nich - "Bug" (2006) i "Zabójczego Joe" (2011) przeniósł na ekrany kin William "Egzorcysta" Friedkin - specjalista od horrorów. Zrealizowany przez Johna Wellsa, producenta telewizyjnego, "Sierpień..." też ma coś wspólnego z horrorem – kiedy uśpione zostają oczekiwania widzów, budzą się bowiem prawdziwe demony. Letts trafnie zauważa, że karmią się one głównie rodzinnymi kłótniami, sycą problemami zmiecionymi pod dywan i ożywają, gdy na jaw wychodzą tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Mając to w pamięci i dramaturgię w małym palcu, Letts pisze scenariusz, który przypomina najbardziej ironiczne, cyniczne i
bolesne powieści Thomasa Bernharda. Podobnie jak austriacki pisarz, Amerykanin zakorzenia traumy swoich bohaterów w historii ich kraju, przeciąga strunę i bada, co się stanie, gdy kilkoro nienawidzących się ludzi po latach spotka się w jednym pokoju. W powieściach Bernharda powodem rodzinnego zjazdu bywa pogrzeb. W filmie Johna Wellsa impulsem, który ściąga trzy siostry do domu jest zaginięcie ich ojca i śmiertelna choroba matki. Sytuacje są więc równie graniczne, skłaniające do transgresji i oferujące ostatnią szansę na uporządkowanie spraw. Z tym jednak jak zwykle jest najtrudniej, bo emocjonalna temperatura usposabia raczej do wybuchów, niż subtelnych rozmów. W przeprowadzeniu tych ostatnich nie pomagają też różnego rodzaju tabletki przeciwbólowe i błękitne antydepresanty, jakie umierająca na raka jamy ustnej Violet (bezbłędna rola Meryl Streep!) zażywa w zastraszających ilościach. Rozluźniają one raczej sytuacje, usuwają napięcie, pozwalają
pluć nienawiścią i pogłębiać toksyczne relacje, jakie panują między nią i jej córkami. Barb (Julia Roberts), Ivy (Julianne Nicholson) i Karen (Juliette Lewis) nie pałają szczególną sympatią nawet do siebie samych. Losy żadnej z nich nie ułożyły się jednak najlepiej. Małżeństwo pierwszej się rozpada, druga romansuje z kuzynem (Benedict Cumberbatch), trzecia wchodzi w kolejny irracjonalny związek. Winami za własne niespełnienia najlepiej obrzuca się jednak innych. Wielkie rodzinne obiady są ku temu najlepszą okazją. Groteska tego, który odbywa się w domu Violet, dorównuje najlepiej skonstruowanym domowym kłótniom z filmów takich jak "Festen" (1998) Thomasa Vinterberga czy "Melancholia" (2011) Larsa von Triera. Odmienny jest tylko klimat filmu Wellsa – bo nie tak zimny i melancholijny, ale wręcz karykaturalny i przejaskrawiony, jak pierwsza filmowa sekwencja, w której Violet schodzi do gabinetu męża bez peruki, pod jaką na co dzień ukrywa resztki włosów zniszczonych chemioterapią i urządza mu tam iście teatralną awanturę.

Już wtedy w ich domu pojawia się służąca indiańskiego pochodzenia – Johnna (Misty Upham). Czy jej obecność nie sugeruje, że nie tylko córki Violet popełniają błędy swojej matki, ale pewne mechanizmy są zakorzenione w kulturze i społeczeństwie głębiej, niż lubimy się dokopywać? A może "Sierpień…" jest pewnym oskarżeniem – podobnym temu, jakie rzekomo przemycił Stanley Kubrick w "Lśnieniu" (1980)? Oskarżeniem stawiającym pod pręgierzem społeczeństwo zbudowane na zgliszczach świata rdzennych Amerykanów? Postulują o to liczne ironiczne uwagi, które pojawiają się na marginesie akcji. Przypominają znaczenia pęczniejące między słowami, a czy tych nie lubimy czytać najbardziej?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)