Marek Kondrat. "Później" może już nie być
Wszyscy czekali, aż wróci. Najpierw z lekko ironicznym uśmieszkiem – bo ile to już naoglądaliśmy się rockowych zespołów, co to ogłaszają gromko koniec kariery, a następne 12 lat spędzają w pożegnalnej trasie koncertowej. Potem z pewnym niepokojem – bo stało się jasne, że nawet o gościnne występy będzie bardzo trudno. W końcu z jakiegoś rodzaju podziwem – bo Marek Kondrat nie dość, że naprawdę porzucił aktorstwo, to jeszcze wcale za nim nie tęskni.
A przecież urodził się aktorem. O uwagę ojca,Tadeusza Kondrata, jako mały chłopiec musiał walczyć ze sławnymi kolegami aktorami, którzy wpadali do ich rodzinnego salonu po godzinach. "Marek jest duszą towarzystwa. Trzeba pamiętać też, że pochodzi z wielopokoleniowej rodziny aktorskiej, niemalże urodził się w teatrze, więc ma nieprawdopodobny dar opowiadania. Ma we krwi gadanie, zabawę, bycie w centrum" – opowiadał znajomy aktora Wojciech Malajkat w niedawno wydanej książce Jacka Wakara "Pierwsze życie Marka Kondrata".
Nikogo nie zdziwiło, że 10-letni zaledwie Marek w swym pierwszym filmie "Historii żółtej ciżemki" wydawał się już właściwie w pełni ukształtowanym zawodowcem. Żartował, że na egzaminy na warszawską PWST poszedł z rodzinnego obowiązku. "Było dla mnie oczywiste, że po zdaniu matury idzie się na studia aktorskie. Ale nie miałem żadnych wyobrażeń na temat swojej przyszłości w tym zawodzie. Nie mogę powiedzieć, że znalazłem się na studiach z silnym postanowieniem, by udowodnić wszystkim, jak olśniewający talent we mnie drzemie" – mówił.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Bo na tym właśnie polegał jego talent: olśniewał mimochodem, po prostu był. Gdy przyszedł na casting do roli kelnera w "Zaklętych rewirach" Janusza Majewskiego, reżyser podjął decyzję po jednym rzucie oka... No, dwóch. "Wchodzi Marek. Ledwo się pohamowałem, żeby nie powiedzieć: 'Dobra, dziękuję panu, pan wygrał, będzie pan grał'. Ale dałem mu jeszcze chwilę, dodatkowo się upewniłem i już wiedziałem bez najmniejszego wahania, że jest najlepszy" – wspominał Majewski. Nie chodziło tylko o urodę, choć tej panu Markowi nie brakowało.
Koledzy wspominali, że któregoś dnia na plan filmowy zawitał pisarz Henryk Worcell. To jego osnutą na motywach autobiograficznych książkę właśnie przenosili na ekran. Worcellowi towarzyszyła druga żona, która wiedziała jedynie, że film opowiada o przeszłości jej męża. Wpatrywała się z zachwytem w Kondrata, aż w końcu westchnęła: "Ach, Henryczku, jaki ty byłeś piękny, jak byłeś młody!". Koledzy z ekipy podziwiali talent pana Marka.
"Kiedy robiłem pierwsze zdjęcia i przyszedł urobek poprzednich dni, usiedliśmy wszyscy i oglądamy. Romek Wilhelmi potem bierze mnie na bok. I mówi do mnie: 'Słuchaj, Marek gra jak anioł, ja się muszę wziąć do roboty'. I wziął się do roboty, obaj się wzięli" – opowiadał reżyser. Tak bardzo, że Kondrat do dziś pytany o swoją najlepszą rolę, odpowiada: "Zaklęte rewiry", choć zagrał przecież w prawie 150 filmach, u samego Majewskiego 14 razy.
Panowie do dziś są przyjaciółmi, bo nic tak nie łączy, jak wspólne poczucie humoru. Obaj mają uczulenie na śmiertelną powagę niektórych twórców. "Marek jest gejzerem żartów, z nim mają trudniej reżyserzy poważni, podchodzący do swojej pracy z namaszczeniem. Opowiadał mi wielokrotnie, że nie kupuje takiego stylu bycia na planie. U Krzysztofa Kieślowskiego przy filmie 'Bez końca' nie mógł wytrzymać, bo wszystko było strasznie na serio" – mówił reżyser.
Poczucie humoru to dla Kondrata chyba największa wartość. Żadne tam ojczyzny, religie, na pewno nie sztuka, żadnego dużego "C". Nie uważał, by aktor miał obowiązek grywać w samych ambitnych dramatach, to komedie i filmy gatunkowe uznawał za prawdziwy sprawdzian rzemiosła. "Bo są aktorzy, którzy mówią: 'To jest źle napisane, ja tego nie potrafię zagrać'. Marek wszystko potrafi" – podsumował Juliusz Machulski. Gdy na planie waliło się i paliło, Kondrat zawsze jednym celnym słowem potrafił rozładować atmosferę. I to tak, że inny za podobną próbę pewnie dostałby w pysk.
Słynął ze swojej sztuki parodiowania słynnych kolegów. Szczególnie świetny był w imitowaniu Gustawa Holoubka, swojego mistrza i najukochańszego dyrektora z czasów niedługiego flirtu z teatrem, a Wajdę odgrywał tak doskonale, że niejeden dał się boleśnie nabrać.
"Kiedyś Marek przyszedł bardzo 'zmęczony' na plan i mówi: 'Cholera jasna, żeśmy z Bogusiem Lindą zabankietowali, a on, ścierwo, nie ma dzisiaj pracy, może sobie wypoczywać, a niedoczekanie jego'" – opowiadał Daniel Olbrychski, z którym razem grali w "Panu Tadeuszu". "Wyciągnął komórkę, coś nacisnął i mówi Andrzejem: 'Boguś, no przepraszam Cię, wiem, że Cię nie ma w planie, ja rozumiem, tak, tak, budzę cię, no przykro mi, ale niestety jesteś mi niezbędny'. Kręciliśmy pod Modlinem, Boguś mieszka po drugiej stronie Warszawy, kawał drogi ma do przejechania. 'Ale mi się podlizuje, mówi, że to nic takiego' – szepcze do nas Marek". Była szósta rano, Linda przyjechał na złamanie karku, a Wajda na jego widok zdziwiony: "A co ty tutaj robisz?".
"Przecież kazałeś mi przyjść". Kondrat śmiał się, schowany gdzieś za drzewem. "Pamiętam zdarzenie z Pawłem Edelmanem, autorem zdjęć do 'Pana Tadeusza'" – dorzuca Olbrychski. "Operator patrzy w lupę kamery, więc nie bardzo widzi, co dzieje się dokoła. Słyszy głos, ale nie wie, skąd on dochodzi. Marek, mówiąc kapka w kapkę Andrzejem Wajdą, wydawał mu polecenia: 'Tutaj, Pawełku, troszkę mi zrób panoramkę w lewo... Taaak. O, popatrz, jak ta piechota wychodzi w tych czerwonych kostiumach z tego zielonego lasu. O, patrz, tam bocian leci, spanoramuj mi za tym bocianem…'".
Ponoć jedynym planem, gdzie nawet słynna pogoda ducha Kondrata nie zadziałała, były zdjęcia do "Dnia świra". "Był u kresu wytrzymałości, prawie płakał. Powtarzał, że już nie daje rady z tym Koterskim, już nie może spełniać jego wymagań. Trzeba pamiętać, że Marek Koterski jest purystą, perfekcjonistą, niczego nie wolno zmienić, ma być co do przecinka tak, jak napisał. Praca z nim jest fascynująca, ale katorżnicza. I kiedy zobaczyłem Marka podczas ostatniej naszej wspólnej sceny, to dostrzegłem, że na planie 'Dnia świra' zauważalnie posiwiał" – wspomina Andrzej Grabowski, który zagrał sąsiada Adasia. W przeciwieństwie do Miauczyńskiego Kondrat nie zmierzał jednak zatopić się na zawsze we frustracji.
Mimo wielkiej popularności grywał coraz mniej – jeden film rocznie, jeden na dwa lata… Aż w 2007 r. powiedział "dość", robiąc jeden jedyny wyjątek dla swojego przyjaciela Janusza Majewskiego trzy lata później. Choć nikt mu nie wierzył, twierdził twardo: istnieje świat poza filmem. I on w tym świecie zamierzał być szczęśliwy. "Marek przed podjęciem decyzji o wycofaniu się robił jeden film po drugim, bardzo ciężko pracował. A to był okres, gdy na produkcji filmów oszczędzano jak nigdy, aktorzy musieli przebierać się na schodach, korytarzach. Po prostu się zmęczył" – tłumaczy zmiany w życiu przyjaciela Majewski.
Kondrat zainteresował się poważnie winiarstwem. Sklep z winem i praca dla banku pomogły mu złapać oddech, pomieszkał trochę w Hiszpanii, odżył, zresztą nikomu nie musiał już niczego udowadniać. Gdy poznał 38 lat młodszą od siebie Antoninę Turnau, córkę Grzegorza, rozwiódł się z żoną Iloną (byli razem 30 lat, wychowali dwu synów) i założył drugą rodzinę. Jak mówi, dobrego wina nie ma co odkładać na później. "Tego 'później' może nie być. Wolę wypić dzisiaj".