"Służby specjalne": Służba nie drużba, czyli teorie spiskowe na temat polskiej historii najnowszej
Kino z gatunku political fiction nie ma w Polsce dobrej tradycji. *"Służby specjalne" rewolucji w tym zakresie nie przynoszą, ale wylewają solidny fundament. Oby kolejni twórcy zbudowali na nim coś więcej, niźli tylko burzliwą dyskusję, która zapewne przetoczy się przez media po premierze.*
Na końcu tego filmu pojawia się plansza informująca, że wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób są przypadkowe. Ale przecież w trakcie oglądania go rozpoznajemy wiele szych z polskiej areny politycznej. Jest tu i Andrzej Lepper, który wcale nie popełnia samobójstwa, jest Antoni Macierewicz, który likwiduje Wojskowe Służby Informacyjne, jest Piotr Tymochowicz, w którego komputerze zostaje znaleziona pornografia dziecięca, a nawet śmierć zamieszanej w aferę węglową posłanki Barbary Blidy. O czym więc opowiada Vega, jeśli nie o współczesnej Polsce?
Pojawiająca się tutaj wersja zdarzeń nie jest zbieżna z tą, jaką znamy z przekazów medialnych. Vega proponuje alternatywne spojrzenie na naszą najnowszą historię, wykorzystując, tak ukochane przez kino, jak i przez polską prawicę, teorie spiskowe. W filmowym uniwersum za sznurki pociąga tajemnicza siła, jaką jest enigmatyczny generał stojący na czele tytułowe służb. W ich skład wchodzą najlepsi: wyrzucona z ABW podporucznik (Olga Bołądź), wracający z kontyngentu w Afganistanie kapitan (Wojciech Zieliński) i pracujący niegdyś dla SB pułkownik (Janusz Chabior). We trójkę wykonują polecenia, nie zaprzątając głowy pytaniem, dla kogo tak naprawdę pracują.
Vega sprawnie łączy obrazy życia rodzinnego bohaterów, ich ultra tajnej działalności i występujących na tej linii zgrzytów. Podporucznik próbuje stworzyć związek, kapitan – adoptować z żoną dziecko, a pułkownik – zatrzymać nowotworowy wyrok. Jak więc wynika z tego filmu, agentem może być każdy – sąsiad zza ściany, jak i pacjent leżący obok na szpitalnym łóżku. To paranoiczne założenie okazuje się wiarygodne dzięki świetnym kreacjom głównych aktorów. Patrząc na Chabiora, Bołądź czy Zielińskiego można nawet odpuścić sobie niektóre pytania, które podsuwa scenariusz tego filmu, jak na przykład to, dlaczego nie kwestionują oni w żaden sposób stawianych przed nimi zadań. To dzięki nim „Służby specjalne” stają się czymś więcej niż choćby „Układ zamknięty”.
Reżyserowi poza snuciem rozmaitych teorii spiskowych udaje się też odnieść do kilku aktualnych spraw i problemów, nie odrywając ich zanadto od rzeczywistości. Tak jest w wypadku krytyki polskich kontyngentów w Iraku i Afganistanie. Gloryfikowany dotąd w kinie udział w misji poparcia dla USA i wojsk koalicji w „Służbach…” zyskuje zgoła odmienne oblicze. Vega w epizodzie rozegranym w irackim Kurdystanie pokazuje ciekawe spojrzenie na to, kogo wysłaliśmy na Bliski Wschód – jego zdaniem: nieprzygotowanych żołnierzy, którzy zaciągnęli się jako najemnicy. Swoją misję potraktowali, jakby jechali na saksy. Za zarobione pieniądze mieli skończyć nowobogacki domek, pojechać z rodziną na wakacje czy wysłać dziecko na studia. Nic dziwnego, że niewiele obchodził ich los wojny, w której partycypowali, jej geneza ani przebieg. Dojechać, zlikwidować, kogo trzeba, i wrócić z mamoną – taki był plan.
Krytyka kapitalizmu po polsku trafnie wyszła też Vedze dzięki postaci żony kapitana, obdarzonej ciałem Kamili Baar. Kobieta zajmująca kierownicze stanowisko posługuje się korporacyjną nowomową, pełną naleciałości z angielskiego. Jej wątek wprowadza do filmu humor, ale też żenuje, kiedy przypomnimy sobie, ile podobnych osób występuje w kalejdoskopie naszych znajomych. Czasami to jej słowa wypadałoby przetłumaczyć na polski, ale Vega zdecydował się na objaśnienie innej terminologii – żargonu, jakim posługują się pracownicy służb. To z kolei pozwoliło na pewne formalne eksperymenty, nie do końca udane. Na ekranie pojawiają się plansze z definicjami („człowiek pod żyrandolem” = prezydent), które popychają film w stronę dokumentu. Takiemu wrażeniu miały też służyć deklaratywne dialogi wypowiadane przez postaci z drugiego planu. Nie przyniosło to spodziewanego skutku. „Służby specjalne” nie powinny udawać dokumentu ani „Pitbulla”, tylko stanowić osobną jakość. Wcale nie tak dużo brakło.