"Strażnicy Galaktyki vol. 2": sequel lepszy od jedynki? [RECENZJA]
James Gunn kręcąc „Strażników Galaktyki 2” miał twardy orzech do zgryzienia, bo pierwsza część cyklu wydawała się wręcz idealna: zabawna, dynamiczna, porywająca i doskonale skrojona pod potrzeby luźnej rozrywki do popcornu i coli. Na szczęście twórca nie przestraszył się wyzwania, a nawet więcej: z powodzeniem wybrnął z wielu pułapek sequelowej formuły.
Twórcy sequeli stoją zwykle przed nie lada zadaniem. Szczególnie, jeśli pierwsza część filmu była spektakularnym sukcesem. Jak przebić samego siebie, jednocześnie nie powtarzając sprawdzonych pomysłów? Jak rozwinąć bohaterów, a w tym samym czasie nie odbierać im tego, za co są kochani? Jak utrzymać napięcie i zaskoczyć widza? James Gunn kręcąc „Strażników Galaktyki 2” miał twardy orzech do zgryzienia, bo pierwsza część cyklu wydawała się wręcz idealna: zabawna, dynamiczna, porywająca i doskonale skrojona pod potrzeby luźnej rozrywki do popcornu i coli. Na szczęście twórca nie przestraszył się wyzwania, a nawet więcej: z powodzeniem wybrnął z wielu pułapek sequelowej formuły.
Pierwsza scena filmu przypomina stare, dobre klimaty Kina Nowej Przygody. Młody chłopak jedzie z dziewczyną samochodem na randkę. On ma bujne włosy i przypomina któregoś z muzyków Modern Talking. Ona radośnie wychyla się przez dach samochodu dając wyraz niepohamowanemu szczęściu. Ich romantyczny pocałunek odbywa się w pod okiem dziwnej, kosmicznej rośliny, która okaże się kluczowa dla dalszej akcji. Na razie jednak żegnamy bohaterów, żeby przenieść się w zupełnie inną galaktykę. Tam spotykamy dawnych znajomych: Petera Quilla, Draxa, Gamorę, Małego Groota i Rocketa. W odpowiednim momencie ich losy splotą się z parą się z pierwszej sceny i rzucą nowe światło na przeszłość Petera Quilla. Dadzą tym samym twórcom pole do zbudowania w filmie familijnego klimatu, który powinien ucieszyć zarówno tych najmłodszych, jak i tych ciut starszych widzów.
*„Strażnicy Galaktyki 2” to bowiem w pierwszej kolejności wszystkim uroczy hołd dla lat osiemdziesiątych. Na ekranie pojawiają się symbole tamtych czasów, począwszy od Kurta Russella a na Davidzie Hasselhoffie skończywszy. W tle lecą przeboje dawnych lat puszczane, a jakżeby inaczej, z walkmana. *Te mrugnięcia okiem i sympatyczne cytaty byłyby jednak niczym, gdyby cały film nie oddawał tak dobrze ducha kina z epoki „Goonies” i „E.T”. Gdyby nie trzymał pewnego poziomu humoru i przedkładał spektakularność ponad zawadiackich, charyzmatycznych bohaterów. Widać, że James Gunn dobrze odrobił lekcję z fenomenu Kina Nowej Przygody – sprawnie rozpoznał w czym tkwiła jego siła i zgrabnie przeniósł to do swojego filmu. Stworzył przy tym produkcję z powodzeniem idącą za ciosem pierwszej części i najzwyczajniej w świecie zasługującą na to, żeby odnieść sukces nie mniejszy niż swój poprzednik.
Ocena: 7/10
Urszula Lipińska