Życie w wojsku od zawsze rządziło się swoimi prawami i będą zrozumiałe tylko dla tego, który w armii służył, stał na linii frontu, bądź przynajmniej odbył swą służbę w warunkach pokojowych. Dla wszystkich innych może być to „nudne jak jadłospis wojskowej stołówki.” Swoją drogą ciekawe, czy pan Zwaniecki (autor recenzji z miesięcznika „Film”) miał możliwość poznać ten jakże szlachetny i bardzo obszerny jadłospis? Obawiam się, że nie.
Wojna w Kuwejcie była obłożona medialną ciszą, zresztą, jak większość wydarzeń ważnych i spektakularnych. W Stanach rzadko mówi się głośno, o tym, co może niekorzystnie wpływać na wizerunek państwa, dlatego na ogół Amerykanie wolą żyć w nieświadomości i jakby byli już do tego faktu przyzwyczajeni.
I oto pojawia się człowiek, który nie boi się pisać o tym, co przeżył, czego doznał, z czym się zetkną. Szczerze, konkretnie, bez przekłamania opowiada o kilku miesiącach spędzonych na pustyni, w trakcie wojny, która dla wielu, także w pewien sposób dla niego, nie była do końca słuszna i zrozumiała. Choć trafił tam, gdzie go skierowano i robił to, czego go nauczono.
Zastanawiam się, jak została przyjęta faktycznie ta książka, pomijam wiele tygodni na pierwszym miejscu. To świadczy o wielkiej popularności... tych wspomnień: śmiesznych i dowcipnych, przykrych i tragicznych, często prowadzących do głębokich przemyśleń, ale też o tym, iż głód wiedzy jest wielki, przeogromny, tak wielki, iż swym pragnieniem zapewne wypełniłby Wielki Kanion.
Wstąpić w szeregi marines to dla wielu młodych chłopaków życiowe wyróżnienie. Dla biednych i odrzuconych przez społeczeństwo nagle pojawia się szansa zostania KIMŚ, wyróżnienia się w tłumie, bycia zauważonym i dostrzeganym. To wielka, nieprzemijająca wspólnota ludzi, którzy nawet po zakończeniu służby są ze sobą w ciągłym kontakcie i wspierają się, jak mogą.
Wojsko, w szczególności marines, uczy wartości, szacunku dla drugie człowieka, wzajemnej współpracy, czego wymagają działania frontowe, bezgranicznego zaufania, gdy wiesz, że zawsze możesz liczyć na swojego partnera. Nawet wtedy, gdy wie, iż może zginąć ratując cię z opresji.
„Jarhead” mówi o tym wszystkim, nie o wszystkim, wprost, ale podkreśla określone sytuacje. Pokazując życie żołnierza na pierwszej linii frontu, takim, jakie faktycznie jest, a nie takim, jakie chcą i pokazują je media.
Sam Mendes dał się już poznać dwukrotnie od dobrej, bardzo dobrej strony. Oscarowe rozdanie w przypadku „American Beauty”, oraz trudne czasy prohibicji w „Drodze do zatracenia”, kolejny jego film jest na tym samym poziomie emocjonalnym i artystycznym, choć każdy z nich opowiada zupełnie inną historią. Natomiast Jake Gyllenhaal, jako tytułowy Jarhead, pojawi się wkrótce w równie interesującym filmie „Dowód”. Poznamy go w dwóch, jakże odmiennych rolach.