Taika Waititi. Człowiek, który popsuje Hollywood
Stało się. Peter Jackson nie jest już najsłynniejszym Nowozelandczykiem. Schedę po twórcy nieśmiertelnego "Władcy pierścieni” przejął, jak mówi sam o sobie, polinezyjski Żyd, który za młodu niemalże obsesyjnie rysował swastyki. A najlepsze, że Taika Waititi dopiero się rozkręca.
Ponoć o rzuceniu wszystkiego i napisaniu pierwszego scenariusza pomyślał, kiedy siedział na planie serialu telewizyjnego w samych stringach, grając striptizera. Wtedy przelała się czara goryczy i Waititi uznał, że nie będzie już dłużej harował na czyjeś marzenia.
Zobacz wideo:
Jak powiedział, tak zrobił, bo za swój debiutancki film, krótkometrażowe "Dwa samochody, jedną noc” (kto doszukuje się nawiązania do niesławnego pornosa, niech uczesze rozczochrane myśli) otrzymał nominację do Oscara. I choć był to faktyczny początek pięknej kariery, nie od razu Wellington zbudowano.
Gość z Wellington
Urodzony w rzeczonej nowozelandzkiej stolicy, Waititi wydaje się być lokalnym patriotą. Lubi bowiem w wywiadach rzucać nazwami ulubionych miejscówek, nie kryje, że chadza na długie spacery po malowniczym wybrzeżu i jest obyty z lokalnymi knajpami i kawiarniami (ale omija konsekwentnie te, gdzie za ladą stoi barista określający się mianem… baristy), bo tylko tam może skupić się na pracy. Dom go rozprasza albo czyni sennym.
Teraz zapewne to i owo się pozmieniało, bo coraz częściej łapy wyciąga po niego Hollywood, a serce kina nowozelandzkiego bije w Auckland, lecz Waititi z rozrzewnieniem wspomina noce spędzane na wellingtońskich parkingach i przesiadywanie z kumplami na maskach aut.
Chciałoby się powiedzieć, że tę chłopięcość zachował mimo sukcesu, jaki stał się jego udziałem. I nie byłby to żaden slogan stworzony na potrzeby dziennikarskiej laurki, ale fakt.
Lekcja życia
Dlatego powtórzmy: choć podbił Amerykę, nie dał się spętać producenckim kajdanom. Dość przecież powiedzieć, że jego nowy film, nominowany do nagrody Akademii w aż sześciu kategoriach "Jojo Rabbit”, uciekając się do radośnie absurdalnego humoru, opowiada o rozterkach chłopca z HItlerjugend, którego rodzice ukrywają żydowską dziewczynę.
Dla Jojo to lekcja życia, której udzieli mu wyimaginowany przyjaciel Adolf. Zbieżność imion nieprzypadkowa.
O ironio, jako dziecko Waititi zwykł rysować swastyki gdzie popadnie, zafascynowany ich kształtem. Bojąc się jednak, że zostanie złapany, momentalnie dorysowywał doń jeszcze parę kresek i wychodziła okienna rama. Dalej szkicował całą resztę domu. Teraz już się bać nie musi i nic sobie nie robi z utyskiwań części krytyki, że wybrał sobie niefortunny temat do żartowania.
Ale do tego przecież prowadziła cała jego dotychczasowa kariera, od edukacji aktorskiej na wellingtońskiej uczelni, przez występy z trupą komediową i duet z Jemaine’em Clementem, aż do podboju świata. I nie ma w tym ani przesady, ani przypadku.
Waititi stopniowo i mozolnie piął się po szczeblach kariery, kręcąc filmy może aż zbyt osobliwe dla Hollywood ("Orzeł kontra rekin” z 2006 r.) i przeboje, które nie przebiły się poza Nową Zelandię ("Boy” z 2010 roku), aż zaczęto gadać na całym świecie o "Co robimy w ukryciu” (2014), udającej dokument komedii o wampirach z przedmieść nowozelandzkiej stolicy.
Lecz ani ten film, ani kolejny, czyli znakomite, z sercem opowiadające o dorastaniu "Dzikie łowy” (2016), nie były żadnymi komercyjnymi hitami za granicami Nowej Zelandii, a do tamtej pory Waititi nie odnotował ani jednej większej roli w Hollywood (bo kto pamięta jego występ w zasługującym tylko na zapomnienie "Green Lanternie”?).
Ale to właśnie jego Disney poprosił o napisanie scenariusza do "Vaiany: Skarb oceanu" (2016), ostatecznie niewykorzystanego, aby potem powierzyć mu reżyserię filmu "Thor: Ragnarok” (2017), którym odświeżył lekko kostniejącą konwencję.
Tym sposobem nowozelandzki śmieszek włożył stopę między framugę a drzwi potężnego Hollywoodu - nawet przydarzyło mu się wyreżyserować finałowy odcinek serialu "The Mandalorian”, osadzonego w świecie "Gwiezdnych wojen” - i istnieje spora szansa, że niebawem wyważy je z bara.
Bo choć nie wypaliła mu ani aktorska wersja anime "Akira”, ani przygotowywana animacja "Bubbles” o małpie Michaela Jacksona, to już pracuje nad scenariuszem do kontynuacji przygód "Thora” i kończy postprodukcję fabularnej wersji dokumentu "Next Goal Wins” o samoańskiej drużynie piłkarskiej, uznawanej za najgorszą na świecie.
A ewentualna statuetka Oscara tylko pomoże mu sięgnąć jeszcze wyżej. Oby Hollywood go nie popsuło, choć bardziej prawdopodobne jest, że to Waititi popsuje Hollywood.