''The Room'': Prawdopodobnie najgorszy filmy świata
10.06.2014 | aktual.: 22.03.2017 17:08
O „The Room” świat usłyszał stosunkowo późno, bo kilka lat po jego premierze. W okolicach roku 2005 portale internetowe zelektryzował news, że oto jest w Los Angeles kino, które raz w miesiącu wyświetla wciąż ten sam film, a bilety na seans trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem. Bynajmniej nie ze względu na jako ponadprzeciętne walory artystyczne.
O „The Room” świat usłyszał stosunkowo późno, bo kilka lat po jego premierze. W okolicach roku 2005 portale internetowe zelektryzował news, że oto jest w Los Angeles kino, które raz w miesiącu wyświetla wciąż ten sam film, a bilety na seans trzeba rezerwować ze sporym wyprzedzeniem. Bynajmniej nie ze względu na jako ponadprzeciętne walory artystyczne.
W opiniach nielicznych „szczęśliwców”, którym w tym okresie dane było owe dzieło widzieć, „The Room” miał być najgorszym, najbardziej absurdalnym tworem filmopodobnym od czasu „Planu 9 z kosmosu” – pełnym realizatorskich wpadek i fabularnych niedorzeczności, przesiąkniętym rozbrajającymi manieryzmami jego twórcy, niejakiego Tommy’ego Wiseau.
6 milionów budżetu, 2 tysiące dolarów zysku
I choć film jego przebył długą drogę od lokalnej hipsterskiej ciekawostki po znany na całym świecie fenomen, to zaczynał jako projekt z wielkimi ambicjami.
Wiseau (na zdjęciu, długie włosy) najpierw napisał liczący blisko pół tysiąca stron dramat sceniczny, a gdy nie udało mu się go sprzedać żadnemu wydawnictwu w formie książki, postanowił własnoręcznie przenieść swoje dzieło na duży ekran.
Wyreżyserowany, napisany i wyprodukowany przez niego film, w którym zagrał też główną rolę, poniósł wprawdzie sromotną klęskę na dużym ekranie, zarabiając zaledwie 2 tysiące dolarów przy… 6-milionowym budżecie, ale dziś jest już legendą.
11 lat po premierze co najmniej ośmiu kin w całych Stanach Zjednoczonych grywa go* nie rzadziej niż raz w miesiącu,* co nie zdarza się nawet największym klasykom i popularnym filmom sezonowym.
W czym tkwi siła ''The Room''?
Fenomen „The Room” jest szalenie prosty. W dobie niesłabnącej nostalgii za gatunkową tandetą ery VHS, spopularyzowaną przez pastiszowe eksperymenty Tarantino i Rodrigueza, czy niskonakładowe monster movies, taśmowo produkowane m.in. przez kanał SyFy, Tommy Wiseau stworzył film, który w sposób niezwykły się z tego nurtu wyłamuje.
Tanie horrory o rekinach, „Maczeta” czy japońskie produkcje typu „Tokyo Gore Police” eksploatują filmowe wady, przekuwając je – przynajmniej w teorii – w zalety. Powstaje w ten sposób pastisz, film zły, ale zły celowo, bo bawiący się swym gatunkowym rodowodem, świadomy karykatury.
Tymczasem „The Room” zachowuje cechy filmu złego, rozbrajającego swoimi ostentacyjnymi wadami, ale jest przy tym tworem… zupełnie nieświadomym – zrodzonym z pasji i wysiłku, szczerym, autentycznym. W zamierzeniu filmem po prostu dobrym.
Tak zły, że aż dobry
I choć po zyskaniu przezeń niespodziewanej popularności Wiseau zdążył zmienić swoje podejście do własnego debiutu (teraz mówi, że to ironiczna czarna komedia), to prawdę widać gołym okiem: jego film sypie się już od pierwszej minuty, a spektakularna wręcz nieznajomość rzemiosła – od scenopisarskiego wyczucia, przez nieporadne aktorstwo, po brak jakiejkolwiek klamry reżyserskiej – szybko staje się jego urokliwym lejtmotywem.
Sztuczne tła, pourywane wątki, powtarzane w nieskończoność frazy typu „Oh, hi!” czy „That’s the idea”, upiorny śmiech Wiseau, powtarzane w nieskończoność motywy muzyczne, kuriozalne sceny erotyczne, niemające sensu dialogi, przypadkowy montaż, nieudolna gra aktorów-amatorów – to tylko niektóre z wad filmu, które powracając w nieskończonych youtube’owych kompilacjach, przyczyniły się do wzrostu jego popularności.
Kononowicz złego kina
Obcowanie z „The Room” przypomina trochę oglądanie spotu wyborczego Krzysztofa Kononowicza.
Przed kamerą stoi dziwny facet, plotąc coś niestrudzenie w wielkiej trwodze, choć już jego wygląd zdradza, że kontakt z otaczającym go światem ma raczej ulotny.
Być może nawet nie wypada się z Wiseau śmiać, bo podobnie jak Kononowicz, zdaje się on mieć – co piszę ze śmiertelną powagą i pełnym przekonaniem –* lekkie upośledzenie umysłowe, utrudniające mu właściwą percepcję rzeczywistości.*
Bo jak inaczej wytłumaczyć to, co widzimy na ekranie, nie mówiąc już o tym do czego dochodziło na planie?
Aktor przerywa milczenie
Greg Sestero, odtwórca jednej z ról drugoplanowych, w wydanej w ubiegłym roku książce „The Disaster Artist” przybliża proces realizacji „The Room”. I choć do Wiseau odnosi się on z pewną kurtuazją, nie odsłaniając zbyt wielu detali z jego życia osobistego, to dla samego filmu jest bezlitosny.
Jego książka to 300-stronicowa kronika autorskiego obłędu, który w pewnej chwili wymknął się spod kontroli. Sestero ze szczegółami opisuje jak niemający żadnego doświadczenia Wiseau podejmował jedną kuriozalną decyzję za drugą. Wiele mówi już fakt, że nie potrafiąc odróżnić jakości taśmy 35 mm od jakości HD, kręcił on film… równolegle w obu formatach.
Ale jest tego więcej: Wiseau nieustannie zmieniał aktorów (Sestero dostał rolę, bo pierwszego dnia zdjęć pracę stracił jej pierwotny odtwórca) i poszczególnych członków ekipy, budował dekoracje dla scen, które można było nakręcić w plenerze, kupował niepotrzebny sprzęt, dopisywał nieprawdopodobne wolty fabularne (jedna z nich zakładała, że postać Johnny’ego okaże się… wampirem), wielokrotnie powtarzał poszczególne ujęcia, za każdym kolejnym razem osiągając efekt gorszy od poprzedniego.
Dzieło przerosło swego twórcę
Podczas realizacji filmu Wiseau dorobił się też* dziwacznej obsesji na punkcie ciała odtwórczyni głównej roli kobiecej,* Juliette Danielle (na zdjęciu).
Domorosły reżyser i scenarzysta miał nalegać na kolejne dokrętki scen erotycznych z ich wspólnych udziałem, a scenariusz na każdym kroku wzbogacał uwagami na temat fizyczności aktorki. Jeśli dokładnie wsłuchać się w wypowiadane z ekranu kwestie o ciele granej przez Danielle Lisy mówi, w ten czy inny sposób, niemal każdy bohater filmu.
Pełen rozmaitych perturbacji proces kręcenia „The Room” sprawił, że oto budżet filmu wyglądającego na amatorską produkcję za kilkaset dolarów spuchł do rzeczonych 6 milionów. Gdyby tylko był w tym jakiś niecny plan, można by uznać, że oto spełnił się sen Mela Brooksa z „Producentów” – dzieło przerosło swego twórcę, obracając się przeciw niemu.
Tak rodzi się kult
Magazyn Entertainment Weekly nazwał „The Room” „Obywatelem Kane’em” złego kina i jest to stwierdzenie, którego nie da się przebić. Jeśli można* być geniuszem w byciu złym reżyserem,* to Wiseau prześcignął właśnie Eda Wooda.
Kim jest ten człowiek? Czy jest w ogóle człowiekiem? Może zesłała nam go jakaś galaktyczna rasa,* by wykończyć nas przewlekłym śmiechem?*
Niewiele o Wiseau wiadomo, a towarzyszące mu tajemnice – ot, choćby skąd wziął pieniądze na film (sam przebąkuje, że… zarobił je na imporcie skórzanych kurtek z Korei), czy, jak sugeruje niedawne śledztwo użytkowników portalu Reddit, ma polskie korzenie – doskonale budują mitologię wokół jego filmu. Tak rodzi się kult.