Podobno *Steven Soderbergh przestał robić poważne filmy. Czasy psychologicznego skomplikowania “Traffic” i społecznego zaangażowania “Erin Brockovich” odeszły w niepamięć. Soderbergh artystyczne ambicje zaspokaja jako producent (odpowiada m.in. za „Musimy porozmawiać o Kevinie”, „Polański. Ścigany i pożądany” czy „I'm not there. Gdzie indziej jestem”). Jako reżyser z przyjemnością podąża za kolejnymi sensacyjnymi tropami. Tylko, czy należy się tym martwić? Konsekwentnie dryfując w stronę komercji i sensacji
być może opuścił on bogaty zbiór twórców próbujących poszerzać artystyczne horyzonty, stworzył za to niekwestionowaną nową jakość. „Ścigana” to być może najpełniejszy jej przykład: cholernie świadomy, genialnie wykorzystujący konwencję, pełen intertekstualnych odniesień, porywający film akcji.*
Gina Carano jako Mallory Kane jest doskonała. Soderbergh nie usiłował uczynić z niej aktorki dramatycznej, ale doskonale wykorzystał wszystkie atuty byłej zawodniczki boksu tajskiego i MMA. Idealnie zbudowana, kobieca, ale silna Kane wyrasta na nową twarz (nie tylko kobiecego!) kina akcji. Jej gra jest oszczędna, język ciała adekwatny, a całość wpisuje się w wyraźnie inspirowaną dawnym kinem akcji formułę. Soderbergh otwarcie mówi o pozycjach, które były dla niego wzorem; w “Ściganej” chciał nawiązać do klimatu lat 60. i 70. idealnie uchwyconej w serii filmów z Harrym Palmerem (Michael Caine) – „Teczka Ipcress” (1965), „Pogrzeb w Berlinie” (1966) i „Mózg za milion dolarów” (1967). Te wpływy widać nie tylko w stylizacji kadrów, sposobie
prowadzenia kamery czy temacie. Uwagę zwracają ciekawe postaci drugoplanowe, z których każda ma jakąś tajemnicę, przeżywa choćby najmniejszy dylemat. Uwagę zwracają złożone motywacje bohaterów. Soderberghowi udaje się idealnie zrównoważyć narrację i akcję. W tym pełnym wydarzeń i zwrotów filmie ponad 40 minut wypełnia cisza dialogowa – i ani przez chwilę widzowi to nie przeszkadza.
Mallory Kane to zbyt spiżowa i – przy całej swojej atrakcyjności – męska postać, by mogła stać się ulubienicą feministek. Ale nie o to chyba chodzi. Paradoksalnie płeć nie ma tu większego znaczenia, o czym w pewnym momencie informuje nas wprost jeden z bohaterów (“Nie myśl o niej jako o kobiecie. To byłby błąd”). W zmaskulinizowanym świecie tajnych operacji i skomplikowanych akcji, gdzie przemoc i wysiłek są na porządku dziennym, bycie kobietą nie jest dla postaci przeszkodą w żadnym momencie. Z prostej przyczyny: Kane jest silniejsza, sprawniejsza, po prostu lepsza w tym co robi od wszystkich przewijających się w filmie mężczyzn. W pewien perwersyjny sposób przyjemnie jest patrzeć, jak imponująco sprawna Gina Carano po kolei zrównuje z ziemią kolejne ikony męskości. Michael Fassbender, Ewan McGregor, Antonio Banderas – wszyscy oni na myśl o pięknej mścicielce drżą jak osika.
Atmosfera dawnych lat przejawia się nie tylko w warstwie wizualnej czy doborze postaci. Uwagę zwraca też niesamowicie klimatyczna, momentami wręcz transowa muzyka autorstwa Davida Holmesa. Dla Soderbergha, który przyznaje, że często irytuje go miałka i bezpłciowa ścieżka dźwiękowa filmów akcji, dobry soundtrack był ogromnie ważny. W jego zamierzeniu pobrzmiewające w tle dźwięki miały dopełniać wizerunku Mallory Kane, wyrażać wnętrze i osobowość tej niezwykle zamkniętej na świat bohaterki. Udało się: powstałe nagrania w inteligentny sposób nasuwają skojarzenia z klasykami, a gdzieś między nutami pobrzmiewa John Barry („Nocny Kowboj”, „James Bond” w latach 1962-87) i Lalo Schifrin („Bullit”, „Brudny Harry”)...
To trzecia i chyba najbardziej udana współpraca Stevena Soderbergha i scenarzysty Lema Dobbsa. Choć Mallory Kane nie ma litości dla nikogo, dla widzów jest łaskawa. Oglądanie jej nie grozi złamaniem karku ani postrzałem. Co najwyżej bolącymi od zaciskania palców dłońmi i kropelkami potu na skroniach. To bardzo niska cena za półtorej godziny tak czystej filmowej frajdy.