Trwa ładowanie...
wojna imperiów
10-07-2015 15:42

"Wojna imperiów": Chiny kontra Ameryka 0:1 [RECENZJA]

"Wojna imperiów": Chiny kontra Ameryka 0:1 [RECENZJA]
d28p9mi
d28p9mi

W czołówce *"Wojny imperiów" Chiny i USA idą ze sobą pod rękę. Nazwiska twórców i obsady, jak i nazwy poszczególnych pionów realizacyjnych błyszczą w dwóch językach. Dwa alfabety pojawiają się obok siebie, zwiastując chińsko-amerykański miszmasz.*

Z Chin wzięto historię, którą inspirowany jest scenariusz. Na początku naszej ery na szlaku jedwabnym łączącym Chiny z Europą rozegrała się bitwa pomiędzy nielicznymi przedstawicielami sprzymierzonych na chwilę trzydziestu sześciu narodów a potężną rzymską armią dowodzoną przez spragnionego krwi i nieznającego litości Tyberiusza. Podobno starcie to obrosło w Chinach legendami. Uchodzi za symbol niezłomności chińskiego narodu, ale też pojednania, sprytu i prawomyślności. To jedna z podwalin tamtejszych snów o potędze.

Do opowiedzenia o tym okresie użyto kina w rozumieniu amerykańskim. Zakusy twórców prowadziły w stronę wakacyjnego blockbustera. Zorganizowano gigantyczny budżet – 65 milionów dolarów to rekord w chińskim kinie. „Wojna imperiów” to póki co najdroższy film powstały w Państwie Środka. Do pracy nad nim zatrudniono zaś specjalistów od dobrego kina rozrywkowego. Na fotelu reżyserskim zasiadł doświadczony w podobnych produkcjach Hongkończyk Daniel Lee („14 ostrzy”), a obsadę zasilili amerykańscy gwiazdorzy – Adrien Brody jako Tyberiusz, John Cusack i Jackie Chan jako jego przeciwnicy.

Powstało więc kino według sprawdzonej receptury, przyrządzone przez doświadczonego kucharza. Efekt nie rozczarowuje. Jest tu wszystko, czego można oczekiwać od podobnego typu filmów. Spektakularne walki uwodzą choreografią, efekty specjalne wbijają w fotel, krajobrazy zapierają dech, a relacje między bohaterami (jest miejsce i na miłość, i na poświęcenie, a także na bohaterskie gesty i wiekopomne czyny) mogą nawet wycisnąć z co poniektórych łezkę wzruszenia. Patos nie dominuje jednak produkcji, przełamany często gęsto gagami i zabawnymi wypowiedziami.

d28p9mi

Prym w tej kwestii stara się wieść Chackie Chan. Aktor, który w kwietniu skończył 61 lat, wciela się w Huo Ana, obrońcę niezależności jedwabnego szlaku. Mężczyzna jest uosobieniem pacyfisty. Siły używa jedynie w celach obronnych, nigdy nie atakuje pierwszy. Nie traktuje jako osobistej porażki tego, że kobieta go bije. Broni pokoju za wszelką cenę, nie pozwalając się zmanipulować wdziękom płci pięknej ani obietnicom fortuny. Chan jak zwykle błyszczy też na ekranie w scenach walk. Aktor czuje się na planie jak dwudziestolatek, nie korzysta z pomocy dublerów, nadal podsyca swoją legendę.

Mimo to, „Wojna imperiów” ma raczej nikłe szanse, by zapisać się w historii kina jako wydarzenie. Chociaż krytycy nie szczędzą porównań do historycznych fresków Ridleya Scotta i chwalą poszanowanie do historii, które odróżnia film Lee choćby od dylogii „300”, brakuje tu autorskiego sznytu charakteryzującego obrazy reżysera „Królestwa niebieskiego”, jak i śmiałej formy czy odwagi w traktowaniu dziejów, które cechowały filmy o Grekach i Persach. „Wojna imperiów” to film ze wszech miar poprawny, który nikogo nie urazi i nie wzbudzi kontrowersji.

Jedyne wątpliwości, jakie się wokół niego pojawiają, dotyczą samej produkcji. Społecznicy i aktywiści oburzają się na dysproporcje w listach płac. Lwia część wielomilionowego budżetu przypadła przecież w udziale amerykańskim aktorom, a tylko nikła część zasiliła kieszenie Chińczyków z pionu produkcyjnego. Amerykańsko-chińska współpraca przebiegła na nierównych prawach. Zupełnie jak walka w filmowym uniwersum. W odróżnieniu od rzeczywistości, w filmie wygrali jednak słabsi. Kino znów okazało się wielkim, spektakularnym kłamcą.

Ocena: 6/10

d28p9mi
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28p9mi