Wszyscy kochamy seryjnych morderców
Jeden z najciekawszych filmów Olivera Stone’a, który zaskakuje, szokuje i prowadzi grę z widzem. Obraz „Urodzeni mordercy” opowiada w nowatorskiej formie historię pary kochanków-morderców – Mickey’ego (świetny Woody Harreleson) i Mallory (Juliette Lewis). Przemierzają oni Teksas i... zabijają każdego, kto nawinie im się pod rękę. Są wyjęci spod prawa, poszukiwani przez wszystkich, łącznie z tak samo zdegenerowanym jak oni policjantem Scagnetim (Tom Sizemore).
01.12.2010 15:43
Ich losy przed ekranami telewizorów śledzą miliony Amerykanów, wśród których większość podziwia ich i obdarza niekłamaną czcią. Przez cały film możemy zastanawiać się, kim naprawdę są ci mordercy? Poznajemy ich całą historię: od trudnego dzieciństwa, wspólnej ucieczki, której ślad znaczą trupy, aż do momentu schwytania i osadzenia w więzieniu. Ale zatrzymanie ich wcale nie kończy ciągu ich zbrodni…
To, co najbardziej zaskakuje w tym filmie, to forma narracji. Początkowo trudno się do niej przyzwyczaić. Reżyser miesza ze sobą różnorakie konwencje i style. Następujące po sobie ujęcia mogą bardzo różnić się od siebie, raz są dynamiczne, następnie przechodzą w czarno-białe sekwencje, by po chwili znowu się zmienić. Dodatkowo nagle pojawiają się sceny z koszmarów i wizje demona, które trapią głównego bohatera. Przeplatają się też czasami fragmenty programów, a nawet reklam z sympatycznymi misiami… Nadaje to filmowi niespotykaną ekspresję, która przyciąga i hipnotyzuje.
Można odnieść wrażenie, że ogląda się jakiś show i zapewne takie też były intencje twórców. Bo produkcja ta w pewnym stopniu ukazuję silę mediów. To telewizja śledzi parę morderców, wszędzie ukazane są ich zdjęcia, a wywiady z ich niedoszłymi ofiarami cieszą się ogromną popularnością. Ścigający Mickey’ego i Mallory policjant uczestniczy w swoistym programie – jego akcje transmitowane są na żywo. Kluczowa scena w filmie to, jakże by inaczej - wywiad z wielokrotnym mordercą, przeprowadzony przez żądnego sławy i sensacji dziennikarza.
Cały film jest utrzymany w konwekcji programów telewizyjnych, często stanowiąc ich parodię. Ukazuje przez to, jak bardzo media rządzą opinią społeczną, kształtując ich gusta i poglądy, a z drugiej strony – w jakim stopniu zwykli ludzie (powiedzmy – normalni) mogą interesować się i podziwiać przemoc, której w telewizji pełno. Dochodzi nawet do tego, iż przed procesem głównych bohaterów, czekają na nich fani, skandując : „Zabij mnie, Mickey…”
„Urodzeni mordercy” dotykają zatem bezpośrednio problemu przemocy w mediach i społeczeństwie. Mickey i Mallory, którzy tak naprawdę z ofiar, doświadczających od początku swojego życia zła i okrucieństwa, przeistaczają się w drapieżniki, zdolne jedynie do gwałtownych uczuć, niemające żadnej litości dla innych. Zabijają, bo po prosty tacy są, nie umieją inaczej. Tacy się urodzili, a dorastając w atmosferze przemocy, nauczyli się, że tylko silniejszy wygrywa, a słaby – ginie. Smutna to prawda, którą reżyser bezczelnie podsuwa nam przed oczy, a my musimy się z tym zgodzić.
Film epatuje wprost scenami przemocy i bezsensownych czasem zbrodni. Ale tym samym ukazuje nam samym, jak bardzo fascynujemy się złem, jak bardzo pociągają nas ludzie żyjący poza prawem, zabijający bez mrugnięcia okiem. Nie uświadamiamy tego sobie, ale nasza kultura pełna jest przemocy.
Wystarczy spojrzeć na większość filmów – krwawe horrory, sensacje, kryminały, thrillery – chociażby te autorstwa twórcy scenariusza do „Urodzonych morderców”, Quentina Tarantino – krew leje się strumieniami. A my dziwimy się, skąd bierze się agresja. Ten film próbuje odpowiedzieć na to pytanie. Może twórcy mają rację, może nie.