"Wyspa kukurydzy": Wojna przegrywa z rolnikami [RECENZJA]
Oglądając film *George’a Ovashviliego, widz czuje się jak tytułowa wyspa: obojętny na dziejącą się dookoła wojnę, skupiony na codziennych poczynaniach głównych bohaterów. Powszedni kierat okazuje się o wiele bardziej zajmujący niż militarny konflikt.*
27.01.2015 15:32
Siłą nowego gruzińskiego kina jest bez wątpienia bezpretensjonalne podejście do dziejowych wydarzeń w historii najnowszej. Tak jest z konfliktem tego kraju z Abchazją z początku lat 90. XX wieku. Mieszkańcy wciąż przepracowują wojenne traumy, ale tym ostatnim kino wcale nie chce nadawać wielkiej rangi. Zamiast mówić o martyrologii, cierpieniu, śmierci i męczeństwie, kinowi twórcy koncentrują się na czymś zgoła odmiennym. Swoje kamery kierują nie na wojowników, tylko na „zwykłych ludzi”, którzy nie chcą przykładać ręki ani do klęski, ani do zwycięstwa swoich rodaków, a wojenną zawieruchę traktują jako irytującą przeszkodę w pielęgnowaniu codziennych czynności.
Tak było w niedawnych estońsko-gruzińskich „Mandarynkach” Zazy Urushadzego, tak jest we wchodzącej na nasze ekrany „Wyspie kukurydzy”. Oba filmy łączy postać głównego bohatera, doświadczonego starca: w pierwszym filmie – sadownika, w drugim – rolnika. Obaj panowie żyją według prawideł pór roku, są przywiązani do ziemi, dla której gotowi są ryzykować życie. Ale ziemia w ich myśleniu nie równa się ojczyźnie. Ziemia to gleba, która dając plon, podtrzymuje życie. Nieważne, jak się nazywa, nieważne, jaka flaga na niej powiewa. Liczy się jedynie to, żeby nie stała odłogiem.
Perspektywa obu reżyserów jest podobna, tak samo jak wydźwięk ich filmów. Obaj twórcy tworzą dzieła antywojenne, obnażające bezsens konfliktów międzyludzkich. Mimo że takimi filmami usiana jest historia kina, udaje im się uniknąć banału i powtarzania po kolegach z innych krajów. Dzięki temu kino gruzińskie zyskuje oryginalny kształt i charakter, odróżniające je od sąsiednich, jak i dalszych kinematografii. Pracują tym Ovashvili i Urushadze na narodową tożsamość. Ich filmy budują w świecie wizerunek Gruzji jako kraju, który racjonalnie podchodzi do swojej historii, a także ma jasno poukładane priorytety, jeśli chodzi o toczące ich terytorium problemy. Humanizm stoi w ich hierarchii najwyżej, ale jednocześnie nie próbują twórcy takiego porządku nikomu narzucać. Ich filmy zupełnie są zwolnione z dydaktyzmu.
„Wyspa kukurydzy” broni się też oczywiście sama, w oderwaniu od „Mandarynek”. Okrojona z efekciarstwa, ze zredukowanymi dialogami i nieśpieszną akcją przypomina pielęgnowaną przez głównego bohatera tytułową roślinę, której trzeba doglądać, przypatrywać się w cierpliwości, zwracając uwagę na małe, pozornie nieistotne zmiany, jakie w niej zachodzą. Tylko wtedy odpłaci się dojrzałością, pełnym rozkwitem i fantastycznym smakiem. Z tym filmem jest tak samo. Poświęcając mu półtorej godziny uwagi, odpłaci nam się wytrawnym smakiem gruzińskiego kina.