"Kingsman: Tajne służby": Jazda bez trzymanki! [RECENZJA]
Szalony, zabawny i naszpikowany akcją – dawno w kinie rozrywkowym nie oglądaliśmy tak wybuchowej mikstury! To dla tego filmu reżyser *Matthew Vaughn zrezynował z nakręcenia kontynuacji "X-men: Pierwsza klasa". Dziś wiemy dlaczego.*
"Kingsman: Tajne służby" oparty jest na komiksie i należy do niego podchodzić z dozą dystansu oraz wyczucia zwariowanej konwencji. „Kingsman” to nazwa tajnej agencji wywiadowczej założonej po I wojnie światowej, sfinansowanej z prywatnego majątku, dzięki czemu niezależnej od polityki i biurokracji. Agenci Kingsman mają dostęp do najbardziej zaawansowanej technologii, o jakiej nawet James Bond mógłby pomarzyć. O Bondzie wspominam, nie tylko dlatego, że każdy film szpiegowski od razu niesie ze sobą skojarzenia z agentem 007. Produkcja niejako się do niego odnosi, stanowiąc chwilami wspaniały hołd, jak i zamierzony oraz niezwykle rozrywkowy pastisz serii o Agencie Jej Królewskiej Mości. Mamy więc ciekawie zarysowanych protagonistów, ubranych w nieskazitelne garnitury, dobre maniery, porządne alkohole i całą masę fantastycznych gadżetów. No i oczywiście szalony czarny charakter (jak zawsze bezbłędny Samuel L. Jackson, który w tej roli
bawił się chyba nalepiej z całej obsady).
Luźny i beztroski ton filmu Vaughna co rusz uderza w sentymenty za oldschoolowymi, mniej poważnymi filmami o szpiegach. W ostatnich latach zarówno nowe (kapitalne) „Bondy” z Danielem Craigiem, jak i znakomity „Szpieg” (w którym zresztą podobnie jak w „Kingsman” także grali i Mark Strong i Colin Firth, co raczej nie stanowi przypadku) stanowiły zerwanie z kampowym sztafażem filmów klasy B o pracownikach wywiadu, wprowadzając do tego gatunku dużo powagi, mroku i dramaturgii, przez co wielu widzów mogło zapomnieć jaką wspaniałą dozę dobrej zabawy i eskapistycznej rozrywki niósł on kiedyś ze sobą. Wystarczy przypomnieć sobie stare dobre „Bondy” z Connerym czy, stanowiące apogeum uroczej „kampowości”, odcinki z Rogerem Moore’em. Vaughn z niezwykłą finezją dekonstruuje mit spy movies, tylko po to, aby je potem umiejętnie sklecić po swojemu. W dużej mierze taką misję ma na celu film „Kingsman: Tajne służby” – przypomnieć widzom, że filmy o szpiegach to super zabawa. Niekoniecznie mądra (ale kto powiedział, że
każda zabawa musi być?), często pełna absurdów. W wersji Vaughna dodatkowo dość brutalna. Nie brak tu scen z obcinaniem kończyń, wybuchającymi (dosłownie!) głowami czy przecinaniem ludzi na pół („prawa ręka” czarnego charakteru to śmiercionośna zabójczyni o pseudonimie Gazela, która zamias stóp posiada zabójcze metalowe protezy-noże). Wszystko rodem z najlepszych wzorców filmów i komiksów z gatunku exploitation. Niektóre sceny, np. rzeź w kościele, idealnie pokazują pastiszową naturę „Kingsman” (tak jakby „Bondy” z Rogerem Moore’em połączyć z najbardziej brutalnymi obrazami Roberta Rodrigueza), ale przy tym reżyser za każdym razem kręci je z taką werwą, poczuciem humoru, dystansem i wirtuozerią techniczną, że po prostu nie sposób się na nich źle bawić.
A reżysersko „Kingsman” to pokaz fantastycznego warsztatu Vaughna. Akcja pędzi od pierwszych minut, trzymając świetne tempo, czasem lekko stopując tak by nie przytłoczyć widza, po czym ponownie dodaje gazu. I zaczyna się jazda bez trzymanki. Sceny akcji są mistrzowsko sfilmowane, podczas pojedynków kamera śmiga niczym precyzyjnie zadawane ciosy wokół bohaterów. Wygląda to imponująco i takie też robi wrażenie.
Obsada sprawuje się świetnie i udanie dotrzymuje tempa akcji. A nazwiska to nie byle jakie. Colin Firth pokazuje, że idealnie nadaje się na trochę mniej poważną wersję Jamesa Bonda. Ma klasę, szyk, finezję, ale jak trzeba to potrafi mocno i efektownie skopać tyłki. Na drugim planie Mark Strong oraz Michael Caine nadają produkcji jeszcze lepszego szlifu. W epizodzie pojawia się nawet, dość rzadko oglądany na ekranie, Mark Hamill. Naprawdę dobre wrażenie robi również młody Taron Edgerton, nieznany wcześniej szerszej publiczności aktor, dla którego „Kingsman” powinien być trampoliną do sławy. Jest naturalny, wyrazisty, znakomicie wypada zarówno w scenach akcji jak i tych bardziej komediowych. Zapamiętajcie to nazwisko, bo jeszcze będzie o nim głośno.
Nie wiem czy „Kingsman” to film dla każdego, ale zaryzykuję stwierdzenie, że każdy powinien dać mu szansę. To naprawdę świetna zabawa, łącząca styl starych produkcji z dziką, postmodernistyczną zabawą motywami szpiegowskimi. Jest tu parę scen, których prędko nie zapomnicie. To o czymś świadczy, bo nie każda pozycja nowoczesnego kina rozrywkowego jest nam w stanie takie dostarczyć.