„Logan: Wolverine”: niedaleko pada jabłko od jabłoni [RECENZJA]
Kulejący, nieco przygarbiony, z dyskretną siwizną. Tak Hugh Jackman żegna się z rolą Wolverine’a, postaci, która od dobrych kilkunastu lat zawładnęła wyobraźnią widzów na całym świecie. Mimo że kondycja już nie ta i po chwili biegu łapie go zadyszka, wciąż potrafi solidnie przyłożyć. Podobnie zresztą jak cały film Jamesa Mangolda, będący najlepszą produkcją, w której pojawił się ów bohater wykreowany przez Marvel Comics.
"Chcieliśmy zrobić coś innego, świeżego i bardzo ludzkiego, także dlatego, że siła Wolverine’a według mnie w większym stopniu bierze się z jego człowieczeństwa niż supermocy” – przekonywał Jackman. Oczywiście nie oznacza to, że „Logan” jest ckliwym dramatem psychologicznym, bo rozczłonkowane części ciała co rusz latają po ekranie, ale wypowiedź australijskiego aktora dobrze oddaje sedno filmu. Bo wyraźnie zmęczony życiem Logan najchętniej ze swoimi supermocami nie miałby już nic wspólnego. Do spółki z Calibanem (Stephen Merchant)
i Profesorem X (Patrick Stewart)
ukrywa się przed światem gdzieś przy meksykańskiej granicy, dorabiając, podobnie jak Robert Pattinson w „Cosmopolis”, jako szofer limuzyny. Jednak, gdy w okolicy pojawi się błagająca o pomoc kobieta z tajemniczą dziewczynką u boku (Dafne Keen), zasłużoną emeryturę trzeba będzie odłożyć na później. Zwłaszcza że bohaterka zdradza zaskakująco podobne umiejętności do Wolverine’a, a mimo młodego wieku zdążyła narobić sobie już wrogów.
Gdy przez chwilę robi się z tego kino rodzinne, bo postać grana przez Patricka Stewarta traktuje dziewczynkę z iście dziadkową czułością, Mangold wrzuca kolejny bieg (dosłownie!) i robi z tego trzymający w napięciu film drogi. Zresztą gatunkowymi określeniami można się tu przerzucać, bo do „Logana” równie dobrze pasuje klasyczny western, choć rewolwery zastąpione zostają przez metalowe szpony. To ważna inspiracja dla reżysera, który przyznawał, że w postaci Wolverine’a widzi duchowego potomka takich gatunkowych bohaterów, jak grany przez Clinta Eastwooda Josey Wales czy Shane w wykonaniu Alana Ladda. Zresztą w jednej ze scen sami bohaterowie w hotelowym pokoju oglądają właśnie western.
Jest tutaj jednak zdecydowanie bardziej brutalnie niż w klasycznym westernie, a nadana w Stanach Zjednoczonych kategoria R (widzowie poniżej 17. roku życia muszą być na seansie z opiekunem) nie wzięła się z przypadku. Bo w pewnym momencie łapiemy się na rozmyślaniach, w którą część ciała wbić jeszcze można metalowe szpony. Parafrazując tytuły popularnych polskich programów, robi się z tego niemalże „Jak oni zabijają”. To odważna decyzja ze strony producentów, bo pozbawiająca ich części widowni (i zysków), ale słuszna i godna pochwały. Przemoc, jak to zwykle bywa w filmach Marvela, zbalansowana jest sytuacyjnym poczuciem humoru. Jak chociażby w scenie na stacji benzynowej z paczką Pringelsów i rodzicielską burą w rolach głównych. Jest tego znacznie więcej, w czym bryluje zresztą Patrick Stewart.
Po nie najlepszym „Wolverine’ie” z 2013 roku zarówno Mangold, jak i Jackman nie byli ponoć przekonani, by wracać do tego tematu. Dobrze jednak się stało, że zmienili zdanie i „Logan” ujrzał światło dzienne, ponieważ film ogląda się znakomicie i każdej serii można by życzyć takiego domknięcia. Przed dwunastoma laty James Mangold nakręcił biografię legendy muzyki country Johnny’ego Casha „Spacer po linie”. W napisach końcowych „Logana” wybrzmiewa jedna z jego piosenek. Historia zatoczyła koło.