Maren Ade: szczęście jest przereklamowane [WYWIAD]
"Toni Erdmann" niemieckiej reżyserki Maren Ade wyrasta na jednego z głównych faworytów do canneńskiej Złotej Palmy. Ten prawie trzygodzinny, nieco absurdalny portret trudnej rodzicielskiej relacji ojca i córki podbił serca międzynarodowej krytyki. I to do tego stopnia, że w wydawanej podczas festiwalu edycji prestiżowego magazynu „Screen” ma najwyższą w historii średnią ocen, przyznawaną przez 11 krytyków. Reżyserka zapytana o to, czy czytała już recenzje, uśmiechnęła się tylko i stwierdziła, że zrobi to pewnie za… trzy miesiące. O komedii, która nie jest komedią, niemieckim poczuciu humoru i nagich imprezach z Maren Ade rozmawia Kuba Armata.**
„Toni Erdmann” koncentruje się wokół skomplikowanych relacji pomiędzy dorosłą już córką a jej ojcem. Dużo w tym wątków autobiograficznych?
Do pewnego stopnia postać Winfrieda, który później przeobraża się w Toniego, inspirowana była moim ojcem. Z pewnością łączy ich dość absurdalne poczucie humoru. A oprócz tego sztuczne zęby, czyli główny rekwizyt, jakiego Toni używa do swojej błazenady. Pamiętam, że kiedyś kupiłam takie mojemu ojcu w prezencie. Oczywiście nie korzysta z nich tak często jak mój ekranowy bohater (śmiech). Ale z drugiej strony, uznałam, że warto przyjrzeć się temu, w jakich sytuacjach je wykorzystuje. To chyba jedyny element, który ma coś wspólnego z moim życiem.
Daleko ci chyba do pracującej w prężnej korporacji Ines, która jest typem kobiety idącej po trupach do celu.
Na pewno nie jestem tak samotna jak moja bohaterka. Choć jest kilka rzeczy, odnośnie których mogłabym się z nią utożsami. Początkowo myślałam, że będzie zajmowała się zupełnie czymś innym. Ale później zdałam sobie sprawę, że korporacja wymusza odgrywanie jakiejś roli, bezustanne przywdziewanie maski. Trudno się dziwi, skoro funkcjonuje w świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Różnicie się chyba także tym, że ona zwalnia z pracy, a ty do niej przyjmujesz.
W sumie też mogę kogoś zwolnić (śmiech). A tak na poważnie, przygotowując się do realizacji tego filmu, starałam się mocno wejść w świat korporacji. W końcu o każdym wrogu chcesz dowiedzieć się jak najwięcej. Odbyłam kilka spotkań z kobietami na kierowniczych stanowiskach i trochę zmieniłam optykę. Ci ludzie nie przychodzą tam codziennie po to, żeby kogoś zwalnia. Choć może nam się tak wydawa. Paradoksalnie robią coś odwrotnego i nie myślą przy tym jedynie o sobie.
Pokazujesz ją bardzo szczegółowo. Ale realizm jest też pewną bazą do kreacji, zwłaszcza w drugiej części filmu.
Świat, który próbowałam przedstawić, składa się z mnóstwa detali. Chciałam się do niego zbliżyć, choć rzeczywiście w pewnym momencie porzucam nieco realizm. Pozwoliła mi na to postać Toniego, czyli bohatera, którego pod wpływem pewnych okoliczności kreuje Winfried. To jego alter ego, za pomocą którego stara się zbliżyć do Ines. Kiedy pisałam scenariusz, poczułam w tym momencie, jakbym otworzyła szeroko drzwi i wszystko było już możliwe. To było wyzwanie dla Petera (Simonischeka - przyp. red.), który stąpał cały czas po cienkiej linii.
Dużo było w tym improwizacji?
W większości trzymaliśmy się scenariusza, choć starałam się też stworzyć dla aktorów wolną przestrzeń. Odbyliśmy wiele rozmów na temat emocjonalnych poziomów poszczególnych scen. Nasza praca przypominała trochę próby teatralne. Kombinowaliśmy na wiele różnych sposobów, ale za każdym razem starałam się ubezpieczyć dublem, który kontrolowałam od początku do końca. Żeby było tak, jak napisałam w scenariuszu.
Można odnieść wrażenie, że to nie tylko film o relacji ojca z córką, ale też o poszukiwaniu tożsamości, zwłaszcza przez kobietę.
Tak, bez wątpienia Ines się miota. Zwłaszcza w pierwszej części filmu, kiedy zmuszona jest do odgrywania kilku ról - córki, kochanki, czyjejś szefowej, ale i pracownika. Trudno odgadnąć, w którym momencie jest po prostu sobą. Kształtowanie się jej tożsamości związane jest przede wszystkim z tym, że w miarę rozwoju fabuły przekonuje się, czego w życiu na pewno nie chce i z czego może zrezygnować. Jest w tym filmie sekwencja nagiej imprezy. Bardzo lubię ten moment, kiedy Ines leży na łóżku bez ubrania. Jest zupełnie naga, także pod względem emocjonalnym. Po raz pierwszy widzimy ją, kiedy nie odgrywa żadnej roli. Coś w niej wtedy pęka.
Swoją drogą, sceną nagiej imprezy zachwycony pewnie byłby Lars von Trier.
Pewnie tak (śmiech). Cenię von Triera, choć nie stanowił on dla mnie żadnego punktu odniesienia. Lubię niektóre jego filmy, inne mi się nie podobają. „Toniemu Erdmannowi” najbliżej chyba to „Idiotów”, i to nie tylko pod względem nagości.
Odważne są w twoim filmie sceny seksu pomiędzy Ines a jej partnerem.
Długo o nich myślałam. Niektóre z nich to pewnego rodzaju gra, na ile każdy z nich może sobie pozwoli, jak w scenie masturbacji. Starałam się raczej unikać w tym filmie jasnych odpowiedzi na pytania, także związane z tą sferą. Nie chciałam w żadnym wypadku wychodzić z jakimś przesłaniem. To kwestia indywidualna, każdy z bohaterów ma przecież inną perspektywę. Oczywiście, rodzą się jakieś pytania, ale często jest tak, że nie ma się na nie po prostu dobrej odpowiedzi.
W jednej ze scen Winfried pyta swoją córkę, czy jest szczęśliwa. Zadajesz sobie czasami takie pytania?
Chyba częściej niż ja tę kwestię poruszają moi rodzice (śmiech). Osobiście uważam, że bycie szczęśliwym jest trochę przereklamowane. Jest chyba taka tendencja, żebyśmy chodzili uśmiechnięci od ucha do ucha przez cały czas. A to po prostu niemożliwe. Zresztą wtedy pewnie mniej cieszymy się z drobnych rzeczy.
Co prawda ojciec Ines jest prawdziwym oryginałem, ale gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, że to właśnie jego pokolenie doprowadziło do tego, że rzeczywistość wygląda tak, a nie inaczej. Każdy chce odnieść sukces bez względu na cenę, jaką będzie musiał zapłaci.
Wydaje mi się, że to efekt uboczny jakichś większych zmian, a problem odpowiedzialności to kwestia dość problematyczna. Wszystkie zasady i wartości, którym hołdował Winfried, zamieniły się w coś zupełnie mu obcego. On patrzy na świat w bardzo prosty, ludzki sposób. Być może nawet za prosty dla Ines. Zgadzam się z tym, że droga jaką wybrała może być reakcją obronną na to, jaki jest jej ojciec. Można to sprowadzić do konfliktu generacji, ale wydaje mi się, że to przede wszystkim konflikt dwóch osób, mających zupełnie odmienne spojrzenie na otaczający świat.
Twój film momentami jest zabawny, ale chwilami uśmiech na twarzy zastępuje melancholia. Trudno było zachować ten balans?
To nie jest komedia w pełnym tego słowa znaczeniu, a przynajmniej jej nie planowałam. Kiedy kręciliśmy w Bukareszcie, powiedziałam moim producentom, że to będzie bardzo smutny film. Nawet ich za to przepraszałam. W ogóle myślę, że każda komedia najczęściej wychodzi od jakichś poważnych rzeczy. Weźmy na przykład scenę nagiej imprezy. Z jednej strony to zabawne, bo każdy stoi w drzwiach bez ubrania, ale z drugiej kryje się za tym coś więcej.
Dlaczego akcja twojego filmu rozgrywa się w Bukareszcie?
Mam wrażenie, że Rumunia jest mocno związana z Niemcami. Sporo osób w tym kraju mówi w naszym języku, a po upadku komunizmu wielu Rumunów emigrowała do Niemiec. Zresztą to był taki czas „wyprzedaży” kraju, z czego skrzętnie skorzystały duże niemieckie i austriackie firmy, które bardzo dynamicznie weszły na tamten rynek. Widać to zwłaszcza w Bukareszcie. Kiedy idziesz ulicą, mijasz mnóstwo reklam niemieckich firm. Druga sprawa to względy artystyczne. Bardzo lubię tamtejsze kino i mam tam sporo kontaktów. Między innymi producentkę Adę Solomon, z którą pracowałam już wcześniej.
Wiele osób jest zaskoczonych, że taki film jak „Toni Erdmann” powstał właśnie w Niemczech. Przyzwyczajeni jesteśmy raczej do cięższego kina, a tu jest sporo lekkich tonów.
Mój film określa się w Cannes mianem komedii i muszę przyzna, że trochę mnie to zaskakuje. Wydaje mi się, że jeżeli zobaczysz go w samotności, to raczej będziesz przygnębiony. Z drugiej strony taka recepcja może tylko filmowi pomóc, a zależy mi na tym, żeby pokazały go kina na całym świecie. Więc może to lepiej, że właśnie tak jest postrzegany. Dla mnie jest on dość smutny, bo humor bierze się tu z bólu i desperacji. Może stanowić fasadę do tego, żeby ukryć pewne rzeczy. Choć jest takie niemieckie powiedzenie, że o człowieku można powiedzie, że ma humor, kiedy umie się śmiać bez względu na okoliczności.