Matt Damon: ''Uświadomiłem sobie, że postać Bourne’a towarzyszy mi przez większość dorosłego życia'' [WYWIAD]
29 lipca do polskich kin wchodzi film „Jason Bourne”, w którym Matt Damon powraca do roli tytułowego bohatera po dziewięciu latach przerwy. W rozmowie z naszą amerykańską korespondentką, Yolą Czaderską-Hayek aktor zdradził, dlaczego fani Bourne'a musieli tak długo czekać na kolejną odsłonę serii, jak wyglądało kręcenie niebezpiecznych scen i czy należy się spodziewać kontynuacji? Odpowiedział również, dlaczego nie występuje w filmach reżyserowanych przez Bena Afflecka i czy kiedykolwiek się to zmieni?
27.07.2016 | aktual.: 19.09.2017 13:06
Uwaga! W poniższym tekście znajduje się spoiler fabuły filmu „Jason Bourne”.
Yola Czaderska-Hayek: Jason Bourne nareszcie powrócił, gratulacje! Czemu nakręcenie kolejnej części zabrało wam tyle czasu?
Matt Damon: Rzeczywiście, kazaliśmy widzom czekać aż dziewięć lat. Prawda jest taka, że po prostu nie mieliśmy dobrego pomysłu na następny film. A nie chcieliśmy kręcić go na siłę. Zależało nam na tym, aby Jason Bourne wrócił z jakiegoś sensownego powodu, a nie tylko dlatego, że tak nam się zachciało. Pamiętam, że dwa lata temu Paul [Greengrass – Y. Cz.-H.] zadzwonił do mnie i opowiadał, co się dzieje w Grecji. I powiedział: „To jest to! Od tego zaczniemy”. Obydwaj chcieliśmy, by widzowie mieli poczucie, że akcja „Jasona Bourne’a” toczy się w tym samym świecie, który widać za oknem. Tak samo było zresztą przy poprzednich częściach. I rzeczywiście, kręcenie nowego filmu zaczęliśmy od sceny zamieszek na greckich ulicach. Zdjęcia powstały na Teneryfie, mieliśmy na planie około pięciuset statystów, dla których macierzystym językiem jest hiszpański, ale dla naszych potrzeb nauczyli się krzyczeć po grecku hasła na demonstracji. I kiedy znalazłem się tam, w tym tłumie, jadąc na motocyklu, dopiero wtedy dotarło
do mnie: kręcimy nowego „Bourne’a”! To się dzieje naprawdę.
(Matt Damon na planie „Jasona Bourne'a”/ fot. mat. prasowe)
To zależy. Sama kwestia zagrania Jasona Bourne’a to żaden problem. Bohatera znam i lubię od dawna. Może to kwestia wieku i doświadczenia, ale tym razem było mi nawet łatwiej niż przy poprzednich częściach. Niestety, musiałem także przejść ostry program treningowy i tu już tak różowo nie było. Pamiętam, że kiedy grałem Bourne’a za pierwszym razem, też dali mi nieźle w kość, a miałem wtedy dwadzieścia dziewięć lat. Teraz mam czterdzieści pięć i dostałem jeszcze gorszy wycisk. Dużo pracy, dużo ćwiczeń, dwie sesje na siłowni dziennie i specjalna dieta. Co tu dużo mówić, tu nie ma drogi na skróty. Żeby mieć taką formę jak Jason Bourne, trzeba po prostu zasuwać od rana do nocy.
Bourne nigdy nie należał do gadatliwych, ale w tym filmie mówi jeszcze mniej niż w poprzednich. Skąd taki pomysł?
To się zaczęło przy drugiej części. Tony Gilroy scenarzysta poprzednich czterech filmów i reżyser „Dziedzictwa Bourne’a” – Y. Cz.-H. wysłał mi mailem wiadomość: „Jest taki pomysł, żeby na początku filmu Franka Potente zginęła”. Najpierw nie byłem w stanie w to uwierzyć, bo przecież w pierwszym filmie bohater daje z siebie wszystko, żeby ją ochronić i wydawałoby się, że nic już więcej nie może się France stać. A tu taki szok! Zapytałem więc Tony’ego: „Skoro tak zaczynamy film, to co będzie dalej?”. Wyjaśnił mi: „Jedna z konsekwencji jest taka, że będziesz miał mało dialogów. Twój bohater po prostu nie ma do kogo się odezwać”. Odpisałem: „Dobra, zgadzam się”. Miałem do twórców pełne zaufanie, szczególnie kiedy się okazało, że „Krucjatę Bourne’a” wyreżyseruje Paul. Dobry scenariusz plus świetny reżyser – nad czym tu się zastanawiać? To nie była trudna decyzja.
Sam występujesz w scenach akcji, czy wyręczają cię dublerzy?
Z reguły zastępuje mnie Gary Powell, nasz koordynator scen kaskaderskich. Jest najlepszy w tej branży. Mówimy mu, co chcemy pokazać na ekranie, a on układa plan realizacji, zaznaczając przy tym, które rzeczy mogę wykonać sam, a których absolutnie mi nie wolno. Przyjęliśmy w filmach założenie, że Jason Bourne jest ekspertem od wszystkiego. Dlatego jeśli wchodzi po ścianie budynku, to angażujemy najlepszego wspinacza skałkowego. Z kolei w samochodzie zamiast mnie za kierownicą siedzi Martin, który wyręczał mnie również w poprzednich trzech częściach – na co dzień jeździ na wyścigach. Na motorze siedzi Paul, absolutny mistrz jazdy w rajdach enduro. A ja tylko pojawiam się w dodatkowych ujęciach i cała magia polega na tym, aby nakręcony materiał pożenić ze sobą w taki sposób, by widzowie nie mogli poznać, kiedy jestem na ekranie, a kiedy mnie nie ma. Są oczywiście aktorzy, którzy biorą sobie za punkt honoru, aby wszystkie kaskaderskie numery wykonać osobiście. Na przykład Tom Cruise, on jest zupełnie wyjątkowy!
Opowiadał mi kiedyś, jak kręcili scenę wspinaczki na Burdż Chalifa w „Mission: Impossible 4”. Podobno marzył o tym przez piętnaście lat. Układał w głowie wszystkie ujęcia, wiedział, co i jak sfilmować. Poszedł więc z tym pomysłem do faceta, który odpowiadał na planie za bezpieczeństwo. Ten odparł: „Tom, wykluczone. Nie mogę ci na to pozwolić”. Więc Tom zaraz potem znalazł innego faceta odpowiedzialnego za bezpieczeństwo (śmiech). Z ręką na sercu przyznaję, że ja bym posłuchał tego pierwszego. Jeśli jakąś scenę może wykonać za mnie kaskader, chętnie się na to zgodzę.
Znakiem rozpoznawczym cyklu o Jasonie Bournie jest udział aktorów z najwyższej półki. Jak wam się udaje namówić ich do udziału?
Cieszę się, że to zauważyłaś! Ten trend zaczął się już w pierwszej części. Producenci najchętniej widzieli w głównej roli kobiecej jakąś amerykańską gwiazdę, mieli nawet kilka kandydatur. Ale Doug Liman uparł się, że to musi być aktorka z Europy. I znalazł Frankę, która kilka lat wcześniej zdobyła sławę dzięki filmowi „Biegnij, Lola, biegnij”. Resztę obsady udało się dobrać według podobnego klucza. Chris Cooper nie był może komercyjną gwiazdą, ale jako aktor nadawał się idealnie do „Tożsamości Bourne’a”. I dlatego właśnie dostał rolę. Jeśli przejrzysz listę osób, które przewinęły się przez nasz cykl – na przykład Joan Allen, Brian Cox, David Strathairn, Albert Finney, a w nowej części Tommy Lee Jones, Alicia Vikander i Vincent Cassel – to zauważysz, że nawet jeśli nie są to gwiazdorskie nazwiska, to bez wyjątku są to aktorzy najwyższej klasy. Cieszę się, że tę tendencję udało się utrzymać. Dziś, gdy zaczynają się rozmowy na temat obsady filmu z Bourne’em, pada tylko jedno pytanie: kto jest absolutnie
najlepszy w swoim fachu? To jedyne kryterium. Aha, i chciałbym jeszcze dodać, że odkąd kręcimy nasz cykl, wytwórnia zawsze dawała nam wolną rękę. Nigdy nie zdarzyło się, by producent próbował wcisnąć kogoś do filmu na siłę, zakładając, że w ten sposób uda się przyciągnąć więcej widzów. Zawsze decydujące zdanie miał reżyser.
Muszę cię o to zapytać: Jason Bourne powróci?
Paul zawsze powtarza, że nie ma gorszej rzeczy niż planowanie kolejnej części cyklu zaraz po tym, jak się skończyło poprzednią. Dlatego teraz na pewno nie będzie chciał o tym rozmawiać. Musi odpocząć od Bourne’a. Pewnie nakręci dla odświeżenia jakiś film poza serią. A potem – dopiero wtedy, nie wcześniej! – spróbuję delikatnie podpytać go, czy może nie zechciałby pomyśleć o kontynuacji. Tak naprawdę obydwaj bardzo lubimy ten cykl i myślę, że chętnie jeszcze kiedyś do niego wrócimy. Ale na pewno nie w tej chwili.
Czy jest szansa, że Bourne i Aaron Cross, którego zagrał Jeremy Renner, spotkają się na ekranie?
Nie można tego wykluczyć. Kłopot tylko w tym, jak sprawić, by takie spotkanie miało sensowny powód. Bourne i Cross to samotnicy. Każdy podążał do tej pory własną drogą, obaj zresztą przeszli szkolenie, na którym uczono ich pracować samodzielnie. Oczywiście, fajnie byłoby razem zagrać, Jeremy to jeden z najlepszych aktorów na świecie. Uwielbiam go zresztą także jako człowieka. Tylko kłopot w tym, że nikt nie ma na razie pomysłu, jak zgrabnie połączyć oba wątki. Nie chciałbym doprowadzać do spotkania bohaterów na siłę, nie miałoby to żadnego sensu i kłóciłoby się z charakterem poprzednich części cyklu. Jeśli masz jakąś koncepcję, jak to zrobić, żeby to się mogło udać, to pisz do Universalu.
„Jason Bourne” to już trzeci film z cyklu, nakręcony przez Paula Greengrassa. Łatwo dziś zapomnieć, że twórcą pierwszej części był Doug Liman. Pamiętasz jeszcze, jak to wszystko się zaczęło?
Oczywiście, niedawno zresztą natknąłem się na swoje archiwalne zdjęcie z „Tożsamości Bourne’a”. I nie mogłem uwierzyć: kim jest ten dzieciak? (śmiech) Jaki ja wtedy byłem młody… Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że postać Bourne’a towarzyszy mi przez większość dorosłego życia. Co do twojego pytania: pamiętam doskonale nasze pierwsze spotkanie z Dougiem. Powiedział wtedy dobitnie: „Nie robimy kolejnego Bonda”. To miała być zupełnie inna historia, opowiedziana w innym stylu dla innego pokolenia widzów. Doug od początku wiedział, jaki film chce nakręcić i trzymał się swojej wizji. Choć łatwo nie było. „Tożsamość…” rodziła się w wielkich bólach. Realizacja się przeciągnęła, konieczne były dokrętki, no i w efekcie premiera odbyła się z rocznym opóźnieniem. Wszyscy już dawno postawili na „Bournie” kreskę. Na mnie zresztą też – miałem wtedy całą serię słabszych filmów. „Rącze konie” miały kiepskie recenzje i zarobiły dużo poniżej oczekiwań, „Nazywał się Bagger Vance” tak samo. No i następny w kolejce był „Bourne”.
Wydawało się, że już po mnie. „Tożsamość Bourne’a” nie miała prawa się udać. Tyle tylko, że Doug nigdy, nawet na chwilę, nie przestał wierzyć w ten film. Ja zresztą również. Pracowaliśmy nad nim tak długo, że w końcu mogliśmy wypuścić go na ekrany z pełnym przekonaniem, że daliśmy z siebie wszystko. I widzowie to docenili! Fakt, że nie od razu. W weekend po premierze „Bourne” znalazł się na drugim miejscu. Zarobił połowę tego, co „Scooby-Doo”. Ale coraz więcej ludzi chciało go obejrzeć. I polecali go znajomym. Inne tytuły zdążyły już zejść z ekranów, a kina ciągle grały „Bourne’a”, bo seanse szły przy pełnych salach. No i potem powstały kolejne części.
Szkoda tylko, że bez Douga. Podobno wasze rozstanie było burzliwe.
Nic z tych rzeczy. Myśmy z Dougiem przeszli prawdziwą próbę ognia. Podczas przygotowań do premiery „Tożsamości Bourne’a” miałem wrażenie, że siedzimy w okopie i strzelają do nas z każdej strony. Byliśmy pod olbrzymią presją. I mimo to wyszliśmy z niej obaj obronną ręką. Wiem skądinąd, że Doug nie najlepiej dogadywał się z producentami, bo niestety ma ten nawyk, że mówi, co myśli, a nie wszystkim się to podoba. Stąd właśnie decyzja o tym, by nie powierzać mu reżyserii kolejnych części. Ale w dalszym ciągu był powiązany z cyklem jako producent wykonawczy. Natomiast co do mnie – nie zapomnę nigdy, że ten facet dosłownie przeszedł dla mnie przez piekło. Dlatego polecam innym aktorom współpracę z nim. Kiedyś Brad Pitt zadzwonił do mnie z pytaniem, czy powinien przyjąć rolę w „Panu i pani Smith”, bo słyszał, że podobno Doug bywa trudny. Poradziłem mu: „Bierz tę robotę, nawet się nie zastanawiaj”. Z tego co wiem, faktycznie na planie nie było łatwo, ale Brad chyba nie żałuje. Nie tak dawno odwiedziłem nawet Douga,
kiedy kręcił „Na skraju jutra”. Jeśli tylko kiedyś chciałby, abym u niego zagrał, to zgodzę się w jednej chwili.
A kiedy zagrasz wreszcie u Bena Afflecka?
Ludzie bez przerwy mnie o to pytają. Zwłaszcza czy zagram w tym nowym filmie o Batmanie, który Ben chce nakręcić. A, no i jeszcze kiedy zagram superbohatera, skoro jemu się udało… Niestety, z filmami Bena jest jeden zasadniczy problem. To świetny reżyser i z przyjemnością patrzę, jak rozwija się z każdą kolejną produkcją. Tylko ma taki zwyczaj, że kiedy pracuje nad jakimś tytułem i sam go reżyseruje, to od razu najlepszą rolę zgarnia dla siebie (śmiech). Jeżeli kiedyś zrezygnuje z tego i da się wykazać innym, to z wielką chęcią u niego wystąpię!