"365 dni” to świetna komedia na podłe czasy
Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której podchodzę do kasy w kinie i wydaję 30 złotych na bilet na "365 dni”. Z perspektywy kanapy, gdy ten sam film mam dostępny w ramach abonamentu, daję mu szansę i, co zaskakujące dla mnie samej… nawet nie żałuję, bo bawię się przednio.
Umówmy się, w czasie kwarantanny, gdy wszyscy siedzą w domach, Netflix przestaje mieć przed kimkolwiek tajemnice. Dużo czasu wolnego sprzyja nadrabianiu zaległości, na które dotąd nie było chwili, a i nowości, wpadające na platformę, przestają być setną pozycją na prywatnej liście "do obejrzenia” .
I oczywiście, ktoś może powiedzieć: "po co tracić wolny czas na byle co, jak jest tyle możliwości, a w wartościowych produkcjach można przebierać jak w ulęgałkach." Zgoda, ale przychodzi taki dzień w tych specyficznych dla wszystkich czasach, że po całym dniu oglądania czerwonych pasków z liczbą kolejnych zakażonych i ofiar, przeczytaniu kilkunastu artykułów o zbierającym żniwo koronawirusie i wysłuchaniu konferencji władz o zaostrzeniu kwarantanny, mózg mówi "dość”.
Potrzebuję czegoś lekkiego, wręcz odmóżdżającego, nad czym nie trzeba się zastanawiać, skupiać, czego nie trzeba analizować, a co jednocześnie odciągnie myśli od całego zła tego świata. I właśnie wtedy wchodzi "365 dni” i doskonale spełnia te oczekiwania.
Przed kwarantanną o wspomnianej produkcji wiedziałam tyle, że bije rekordy oglądalności w kinach. Film trafił na ekrany 7 lutego i z miejsca stał się hitem. W premierowy weekend obejrzało go prawie 454 tys. osób, czyniąc z ekranizacji bestsellera Blanki Lipińskiej najlepsze otwarcie 2020 roku. Produkcja wyświetlana była do momentu zamknięcia kin z powodu walki z pandemią koronawirusa. Do tej pory "365 dni" obejrzało ponad 1,6 miliona widzów.
Nie czytałam książki Lipińskiej, na podstawie której powstał film, nie zamierzałam także oglądać produkcji. Na jedno i drugie szkoda mi było pieniędzy i czasu, którego w tamtym okresie wcale za dużo nie miałam. Byłam przy tym pełna zrozumienia dla fenomenu powyższych "dzieł”. Blanka doskonale wyczuła rynek i dała Polakom to, czego najwyraźniej potrzebowali, czyli prostą (momentami aż za bardzo) historię z rozbudowanymi wątkami seksualnymi, osadzoną w pięknych włoskich plenerach. Wydawałoby się, że banalny sposób na sukces, a jednak nikt wcześniej nie wpadł na to w naszym pięknym kraju.
Tak że w momencie, gdy już wszystkiego miałam dość i nastąpił dzień przesytu złymi informacjami, odpaliłam Netflix i "365 dni”. Nie sądzę, by to było zamierzeniem twórców, ale dawno się tak nie ubawiłam na filmie, który z założenia nie miał być komedią.
Niemal od pierwszej sceny produkcja wygląda jak parodia filmów o mafii. Główny bohater traci ojca w tragicznych okolicznościach, co czyni z niego bezwzględnego mafiosa. Massimo wygląda jak marzenie, więc nawet gdy zmusza kobietę do seksu, ona ostatecznie jest z tego zadowolona. Chce być czuły i romantyczny dla swojej wyśnionej Laury i zrobić wszystko, by ta go pokochała, ale nie przeszkadza mu to ją porwać, a następnie wiązać, szarpać, popychać i uprawiać seks z inną kobietą na jej oczach.
Z kolei porwana, wiązana i szarpana Laura w pierwszej scenie chce uciec od natarczywego Włocha, ale wystarczy, że ten ją zabierze na zakupy po drogich butikach, zaprosi na kolację w swojej willi i nagle okazuje się, że to ten jedyny! Kobieta, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, błyskawicznie zapomina również o tym, że jej nowy ukochany potrafi zabić z zimną krwią każdego, kto nie jest mu posłuszny. W późniejszych scenach potrafi to nawet nazwać jego pracą.
Zabawne jest także to, że przez dwa miesiące (bo na tyle znika bez słowa porwana Laura) nikt z jej bliskich i rodziny nie zastanawia się, co stało się z dziewczyną. Mimo iż wielkoduszny Massimo oddaje jej telefon, ten milczy jak zaklęty, a przyjaciółka bohaterki (tu jasny punkt produkcji, świetna Magda Lamparska) wyraża ubolewanie, że dawno jej nie widziała, dopiero, gdy ta staje w drzwiach jej mieszkania po 60 dniach nieobecności.
Trudno się nie uśmiać także podczas dialogów. Scena, gdy Laura ogląda nagiego Massimo pod prysznicem, a on pyta ją, czy czegoś chce, czy tylko patrzy, powinna przejść do historii jako jeden z najzabawniejszych momentów w polskim kinie.
To, co trzeba oddać twórcom, to sceny erotyczne nakręcone z rozmachem i w taki sposób, że budzą wątpliwości, czy są faktycznie udawane. Jak przystało na erotyk jest ich sporo, a aktorzy pokazują w nich właściwie wszystko.
Blisko dwie godziny filmu minęły szybko, w czasie ich trwania ani razu nie spojrzałam na telefon, by sprawdzić, czy wpadły jakieś "brejkingi”, a po zakończeniu seansu czułam się zrelaksowana i odprężona. I nawet jeśli była to rozrywka niskich lotów, to w tamtym momencie tego właśnie było mi trzeba. Jeśli także macie podły dzień i jesteście zmęczeni zastałą sytuacją "365 dni” powinno chociaż na moment poprawić humor. W końcu nic tak dobrze nie działa na człowieka jak śmiech.