A miało być tak pięknie...
Piękno życia i sztuki przejawia się przede wszystkim w ich nieprzewidywalności. Taka „Transcendencja” na przykład, jest filmem, w którym wydawać by się mogło iż wszystko jest na swoim miejscu. Zdolny debiutujący reżyser, intrygujący pomysł na fabułę oraz świetna obsada. Okazuje się jednak, że czasem suma części składowych, choćby najwyższej jakości, nie daje dobrych rezultatów.
Od czego by tu zacząć. Może od tego, że na wstępie zaznaczę i ostrzegę wszystkich – „Transcendencja” to bardzo solidny kandydat na najgorszy film roku. I nie ratują go ani Johnny Depp (w jego przypadku wręcz przeciwnie), ani nawet Morgan Freeman, który właściwie na ekranie pojawia się w porywach może na jakieś 5 minut.
12.05.2014 13:15
Depp wciela się w Willa Castera, naukowca, który pragnie powołać do „życia” supernowoczesny komputer obdarzony emocjami, inteligencją i empatią równą ludziom. Niestety nie wszystkim to się podoba – jedna z terrorystycznych organizacji widzi w tych działaniach wielkie niebezpieczeństwo dla całej ludzkości, więc w celu powstrzymania projektu Castera aplikują w jego organizm truciznę, która wkrótce doprowadza do jego śmierci. Ale jego żona (w tej roli Rebecca Hall) nie poddaje się tak łatwo i postanawia, za pomocą technologii, „wczytać” umysł swego męża do pamięci komputera, tak by mógł on dalej żyć, tyle że w wersji wirtualnej. Słowem, spełnienie marzeń siedzących w piwnicach komputerowych geeków oraz ludzi zakochanych w Facebooku.
Fabuła może i nie jest przesadnie oryginalna (swoista współczesna wariacja motywów znanych z takich filmów jak „Johnny Mnemonic” czy „Tron”), ale stanowiła dość ciekawy punkt wyjścia, który można było fajnie rozwinąć. Nadzieje i oczekiwania względem tej produkcji były spore, bo nie tylko sama obsada wydawała się ciekawa. Przede wszystkim „Transcendencja” przyciągała uwagę faktem, że jest to debiut reżyserski Wally’ego Pfistera – znakomitego operatora, który zrobił zdjęcia do, jak dotąd, wszystkich filmów Christophera Nolana. Można było mieć więc całkiem uzasadnione przesłanki ku temu, że jego własne dzieło będzie zarówno inteligentne, oryginalne, ciekawe i do tego świetnie sfilmowane. Tymczasem okazało się, że Pfisterowi nie udało się osiągnąć żadnego z tych celów. Z ekranu wieje potworną nudą.
Akcja prowadzona jest ciężką i ślamazarną ręką – rozwija się bardzo wolno i właściwie to można odnieść wrażenie, że się w ogóle nie rozkręca do samych napisów końcowych. Zupełnie tak, jakby reżyser zatrzymał się gdzieś w połowie i nie wiedział co zrobić dalej z materiałem. I chyba zresztą tak było, gdyż poszczególne wątki filmu potraktowane są po macoszemu; autor nadmiernie często pozwala sobie na niedbałe skróty fabularne, operuje banałem i mętnymi płyciznami scenariuszowymi. Tematyka poruszana w filmie, pomimo iż stara się być na czasie (nowoczesne technologie i nasze postępujące uzależnienie od nich), to nie jest zbyt emocjonująca i do tego przedstawiona bardzo powierzchownie. Najbardziej chyba w oczy rzuca się fakt, że Pfister nie za bardzo wiedział co i jak chce opowiedzieć. „Transcendencja” ma ewidentny problem z tożsamością – ciężko nazwać ten film dramatem obyczajowym, nie jest też ani do końca thrillerem, ani sci-fi, ani kinem akcji. Wyszedł z tego nijaki, przegadany i nudnawy potworek, który długo
będzie się śnił po nocach fanom Johnny’ego Deppa (jeden z najgorszych filmów i jedna z najsłabszych ról w jego karierze) oraz odbijał czkawką Pfisterowi. Bo to on najbardziej zawiódł. Kto jak kto, ale operator Nolana, który pracował z nim na planach m.in. „Mrocznego Rycerza” czy „Incepcji”, powinien z definicji „pod okiem mistrza” móc potrafić wykorzystać to doświadczenie, zarówno jeśli chodzi o stronę wizualną, kompozycyjną jak i fabularną.
Niestety „Transcendencja” kuleje pod każdym względem. Jest to obraz zrobiony „stylem zerowym”, co znaczy tyle, że mógłby go popełnić pierwszy lepszy hollywoodzki rzemieślnik, a i tak pewnie wyglądałby lepiej. Nie ma w nim niczego co wyróżniłoby stylistycznie Pfistera od innych, co jest wręcz zaskakujące, niestety negatywnie. Zresztą, to i tak najmniejszy z zarzutów, jakie można by mieć pod jego adresem – „Transcendencja” od strony formalnej i fabularnej jest jak nieudany eksperyment filmowego grafomana bądź okropna pomyłka amatora-pasjonata, tyle, że w jego przypadku, był ktoś chętny, by wyrzucić na to aż 100 milionów dolarów. Nadmienię jedynie, że owej kwoty kompletnie nie widać na ekranie. Są filmy za 20-30 milionów, które wyglądają o wiele lepiej i mają większy rozmach.
Choć pewnie lwią część budżetu pochłonęły gaże dla Deppa i Freemana... O ile Freeman co jakiś czas bierze udział w tego typu wątpliwych projektach, które może i mają ambicje, lecz do nich nie dorastają, tak pojawienie się w tym filmie Deppa, który dotąd gustował w dość odmiennych na ogół gatunkach, wydaje się dość dziwne. Czyżby po przekroczeniu pięćdziesiątki zaczął na poważnie już myśleć tylko o odcinaniu kuponów od sławy i gromadzeniu kapitału na emeryturę?