"Akademia Pana Kleksa" Kawulskiego to zupełnie nowa bajka. Piękna wizualnie, ale nie dla dzieci [RECENZJA]
40 lat nikt nie odważył się dotknąć kultowej wręcz "Akademii Pana Kleksa", gdzie w tytułową postać wcielił się Piotr Fronczewski. Nic dziwnego, że gdy Maciej Kawulski ogłosił, że wyreżyseruje na nowo historię napisaną przez Jana Brzechwę, a jedną z pierwszych ogłoszonych przez niego decyzji była ta o zmianie płci głównego dziecięcego bohatera, wśród fanów tytułu zawrzało. To, że w filmie nie występuje Adaś Niezgódka, nie jest jednak głównym problemem produkcji.
"Akademia Pana Kleksa" fascynowała i bawiła pokolenia ludzi urodzonych w latach 80-tych i 90-tych. Dziś patrzymy na film Krzysztofa Gradowskiego z 1983 roku z przymrużeniem oka (szczególnie jeśli chodzi o efekty specjalne), ale i sentymentem (a z tym zmierzyć się najtrudniej, gdy chce się nakręcić daną historię od nowa). Film Macieja Kawulskiego wspina się na wyżyny jeśli chodzi o wizualną stronę historii, ale po zapaleniu świateł w sali kinowej nie chce się wracać do tej bajki.
W książce Jana Brzechwy do Akademii Ambrożego Kleksa mogli dostać się tylko chłopcy. Z tą zmianą, wprowadzoną przez Kawulskiego, łatwo się pogodzić. W miejsce niezdarnego Adasia Niezgódki dostajemy bowiem poukładaną i rezolutną Adę (w tej roli Antonina Litwinika), która w szkole Kleksa spotyka koleżanki i kolegów ze wszystkich stron świata. Ciężko zrozumieć, dlaczego Ada mieszka w Nowym Jorku, a nie w jednym z polskich miast, ale przecież nie świat realny jest w tej historii najważniejszy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Gdy widz trafia z Adą do krainy profesora Kleksa jest tak, jak powinno być: kolorowo, bajkowo, momentami spektakularnie wizualnie. Ambroży, w którego wciela się Tomasz Kot, to ekscentryk objaśniający dzieciom świat za pomocą magii i muzyki. W duecie ze szpakiem Mateuszem (w tej roli Sebastian Stankiewicz) dbają, by dzieci miały tylko dobre sny, mogły się porozumieć ze sobą mimo różnych języków i wyniosły z Akademii przekonanie, że absolutnie wszystko jest możliwe.
I na tym kończy się edukacyjna część historii dla dzieci. Gdy do gry wejdą wilkusy pod przewodnictwem żądnej zemsty Danuty Stenki, okaże się, że dzieci zostaną pozostawione same sobie i to na ich barkach spoczywa uratowanie Kleksa i Mateusza.
Najmłodsi widzowie nie tylko przestraszą się czarnych (dosłownie) charakterów tej opowieści, ale przede wszystkim momentami ich nie zrozumieją. Wilkusy mówią bowiem swoim językiem, więc część filmu jest z napisami. Gdy pojawiają się na ekranie, robi się brutalnie i mrocznie, Kleks zapomina, że jest wielkim magiem i daje się zamknąć w klatce, a dzieci z Akademii czekają aż Ada dokończy pisanie swojej bajki, która będzie jednocześnie finałem historii.
Jeśli dodać do tego scenę wyjętą z "Titanica", w której jeden z dziecięcych bohaterów zamarza na jeziorze, to szybko dostaniemy odpowiedź, dlaczego rodzice powinni się poważnie zastanowić, czy zabrać na ten film dzieci.
Najlepsze momenty produkcji to te, gdzie poznajemy bajkowy świat Akademii oraz gdy Ada przemyka przez mieszkanie Doktora Paj-Chi-Wo, a na ekranie pojawia się Piotr Fronczewski, czyli pan Kleks z 1983 roku. Mocnymi punktami są na pewno efekty specjalne, charakteryzacja oraz muzyka.
Najsłabszym elementem tej układanki jest jednak scenariusz, który nie daje szans, by przejąć się historią bohaterów. Ciężko o wzruszenie, bo wątki są pocięte i pomieszane. Nie ma się też z czego śmiać, bo dla twórców ewidentnie najzabawniejsze są żarty o kupie (powtarzane kilkukrotnie). Kleks wydaje się drugoplanową postacią, a Ada ma do rozwiązania tajemnicę rodzinną, ale schodzi ona na drugi plan, bo trzeba uratować Akademię.
Na ekranie nie ma nudy, dużo się dzieje, ale momentami można odnieść wrażenie, że ilość dominuje nad jakością. Największym problemem wydaje się odpowiedź na pytanie, dla kogo właściwie jest ten film. Dzieci będą się bały, a części opowieści w ogóle nie zrozumieją. Obecne pokolenie 30-40 latków, które wychowało się na Kleksie z 1983 roku, dostanie ładny obrazek, a cała reszta obejrzy film i wróci do rzeczywistości bez głębszej refleksji.
Karolina Grabińska, dziennikarka Wirtualnej Polski