Arnold Schwarzenegger: wielki powrót [FELIETON]
Żaden z filmów, w których zagrał główną rolę, nie okazał się finansowym hitem, jedynie „Terminator: Geneza” nie był totalną komercyjną klęską, ale i tak sprzedał się poniżej oczekiwań oraz został zmiażdżony zarówno przez krytyków jak i zwykłych kinomanów.
21.11.2016 | aktual.: 21.11.2017 11:48
O tym jak Arnoldowi Schwarzeneggerowi udało się znieść upokorzenia i wrócić na szczyt.
Arnold Schwarzenegger nie szczędzi wysiłków, aby odbudować swoją karierę aktorską. Jednak próby powrotu do zawodu po okresie sprawowania urzędu gubernatora Kalifornii okazują się wyjątkowo bolesne. Schwarzenegger wciąż próbuje wszystkich sposobów, aby odzyskać status gwiazdy Hollywood: po nieudanym powrocie do Terminatora zamierza reaktywować inne przeboje ze swoim udziałem - „Bliźniaków” i „Conana”. Arnie, znany z silnej woli i żelaznej determinacji, nie załamuje się porażkami (a przynajmniej usiłuje sprawiać takie wrażenie). Mało kto o tym pamięta, ale już raz w przeszłości spisywano go na straty i wieszczono, że kariera aktorska austriackiego eks-kulturysty dobiegła końca. Wtedy jednak zniósł upokorzenia i uwodnił wszystkim niedowiarkom, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Czy tak będzie i tym razem?
Hollywood ma krótką pamięć i serce z kamienia
Rok 1997. Po występie w „Batmanie i Robinie” Joela Schumachera Schwarzenegger poddał się poważniej operacji serca. Po zabiegu musiał przystopować i zrobić sobie przerwę od aktorstwa. Powrót z przymusowych wakacji okazał się być jednak znacznie trudniejszy, niż mogłoby się wydawać. Po raz kolejny potwierdziła się prawda, że show-biznes to biznes jak każdy inny, gdzie nie liczą się sentymenty i dawne zasługi, a każdy jest warty tyle, ile jego ostatni film. Stało się jasne, że żadna z wielkich wytwórni nie chce zatrudnić tego samego Arnolda Schwarzeneggera, który dosłownie kilka lat wcześniej był jednym z najbardziej kasowych aktorów w Hollywood, a jego nazwisko gwarantowało zysk producentom ustawiającym się w kolejkach po jego usługi.
(fot. Getty Images)
W okresie po operacji stan zdrowia Schwarzeneggera oceniany był na tyle negatywnie, że ubezpieczyciele nie chcieli słyszeć o jakichkolwiek projektach z jego udziałem. Śmierć lub zawał serca największej gwiazdy wysokobudżetowego filmu oznacza gigantyczne straty finansowe dla wszystkich podmiotów zaangażowanych w finansowy aspekt produkcji. Dlatego też większość wytwórni często musi wykupywać polisy na wypadek różnego rodzaju zdarzeń losowych. Zależność jest oczywista: im większy budżet filmu, tym większe potencjalne odszkodowanie, dodatkowo liczy się też waga danego „elementu” w kontekście całego przedsięwzięcia.
Prawdopodobieństwo zaistnienia nieprzewidzianych okoliczności (jak eufemistycznie określano zawał serca lub śmierć aktora) uniemożliwiających pracę nad filmem było bardzo wysokie - nikt nie chciał brać na siebie tego ryzyka. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że druga połowa lat 90. nie była najlepszym okresem dla gwiazd kina akcji starszego pokolenia takich jak np. Sylvester Stallone, Steven Seagal czy właśnie Schwarzenegger. Jeszcze kilka lat wcześniej, gdy był u szczytu popularności, któraś z wytwórni prawdopodobnie zaryzykowałaby skuszona perspektywą współpracy z Arnoldem, ale w roku 1997 chętnych już nie było. Nie pomogło nawet to, że przyszły gubernator najludniejszego stanu USA chciał znacznie ograniczyć swoje wymagania finansowe, aby tylko wrócić do gry.
fot. EastNews
Za wszelką cenę iść do przodu
Jednak doznawane na każdym kroku upokorzenia nie załamały aktora. Schwarzenegger zdawał sobie sprawę, jakimi pobudkami kierowali się ubezpieczyciele oraz producenci i po części rozumiał ich racje. Emerytura była dla niego jednak nie do przyjęcia i aby udowodnić wszystkim, że się mylą, wrócił do lekkich treningów, gdy tylko stało się to możliwe, rozpoczynając medialną ofensywę mającą na celu przekonanie do siebie filmowego światka. Arnold w swoim stylu przystąpił do działania. Załatwił sobie udział w popularnych telewizyjnych talk-showach, m.in. u Barbary Walters, gdzie ze wszystkich sił zapewniał, że problemy zdrowotne ma już za sobą. Dodatkowo pokusił się o rodzaj działań PR-owych, z którymi kojarzone są raczej nastoletnie celebrytki, a nie gwiazdy kina akcji: dopilnował, aby - niby przypadkiem - w kolorowych magazynach pojawiły się jego zdjęcia z plaży, na których widać efekty godzin spędzonych na siłowni i ogólnie doskonałą formę. Na innych fotografiach, które trafiły do mediów Austriak jeździł na nartach
i radośnie podnosił ciężary.
Może wydawać się, że takie działania pod publiczkę nie przynoszą skutków w świecie interesów, ale osoby zasiadające na wysokich stanowiskach też przecież kierują się emocjami i nie zawsze przy podejmowaniu ważnych decyzji opierają się wyłącznie na merytorycznych analizach i twardych danych. Wpływ na podpisanie ryzykownej umowy mogą mieć zarówno wyniki badań lekarskich, jak i zdjęcia wesołego Arnolda biegającego bez koszulki po plaży. Tak czy inaczej, w tym przypadku starania przyniosły zamierzony skutek i wkrótce na horyzoncie pojawił się Armyan Bernstein - niezależny producent, który zdecydował się postawić na Schwarzeneggera i nie obawiał się problemów z ubezpieczeniem.
Po roku przerwy Arnie wreszcie mógł wrócić na plan filmowy. Pierwszym projektem, nad którym przyszło mu pracować, stał się apokaliptyczny thriller „I stanie się koniec”. Jednak podpisanie kontraktu i powrót na plan nie oznaczały jeszcze, że zniknęły wszelkie obawy co do formy Schwarzeneggera. Przez pierwsze kilka dni zdjęciowych bacznie obserwowali go przedstawiciele firmy ubezpieczeniowej, która zdecydowała się na współpracę oraz Universalu będącego dystrybutorem powstającego filmu. Dodatkowa presja nie sparaliżowała jednak byłego kulturysty, mimo że właśnie wtedy kręcone były sceny wymagające szczególnego fizycznego zaangażowania. Schwarzenegger sprostał presji i częściowo przekonał do siebie „kontrolerów” - z czasem częstotliwość ich wizyt na planie zaczęła spadać. Prace nad filmem przebiegały bez większych komplikacji, a „I stanie się koniec” trafiło do kin w listopadzie 1999 roku, w samą porę, aby podjąć próbę zmonetyzowania niepokojów związanych ze zbliżającym się przełomem mileniów.
Dlaczego Zły daje fory Arnoldowi?
W roku 1999 świat żył końcem wieku i tysiąclecia oraz „pluskwą milenijną”. W tamtym okresie powstał szereg filmów odwołujących się do związanych z tą datą lęków (m.in. „Dziewiąte wrota” Romana Polańskiego). „I stanie się koniec” miał wpisać się w ten nurt i przynieść producentom dużo pieniędzy. Scenarzysta Andrew W. Marlowe napisał tekst osadzony w ostatnich dniach roku 1999, kiedy to ma spełnić się satanistyczne proroctwo. Na ziemi pojawia się sam diabeł, a powstrzymać go może tylko dręczony myślami o samobójstwie policjant alkoholik o wymownym i dosyć kiczowatym nazwisku Jericho Cane (Jerycho Kain). Ofertę wyreżyserowania tego filmu dostali m.in. Sam Raimi („Martwe zło”), Guillermo del Toro („Labirynt Fauna”) i Marcus Nispel (remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”), żaden z nich jednak nie zdecydował się na przyjęcie propozycji. Ostatecznie na stołku reżyserskim zasiadł Peter Hyams kojarzony przede wszystkim z filmami z Jean Claudem Van Dammem („Strażnik Czasu”, „Nagła śmierć”).
Również Schwarzenegger nie był pierwszy wyborem do głównej roli, dostał angaż wyłącznie dlatego, że Tom Cruise wycofał się z projektu. Wydaje się wielce prawdopodobne, że scenariusz mógł być w ostatniej chwili przerabiany i dopasowywany do możliwości i warunków Schwarzeneggera. Są tu bowiem wymieszane elementy względnie poważnego satanistycznego horroru i radosnego kina akcji spod znaku Arnolda S. Te dwa aspekty są trudne do pogodzenia, zwłaszcza, że „I stanie się koniec” był w założeniu filmem śmiertelnie poważnym, gdzie cała fabuła rozgrywana jest na serio. Jednak sceny takie jak ta, gdy Arnold strzela z granatnika lub wyrzutni rakiet do inkarnacji szatana, zadając mu poważne obrażenia, wbrew intencjom twórców wywołują mimowolny uśmiech.
Oczywiście w filmach z Arnoldem Schwarzeneggerem dochodziło już do bardziej karkołomnych pojedynków i wtedy nie psuły one radości z oglądania filmu. Tutaj jednak twórcy poszli na skróty i nie próbowali nawet nadać pozorów wiarygodności całej konfrontacji i wytłumaczyć widzom, dlaczego zwykły człowiek ma szansę w fizycznej konfrontacji z diabłem (czyżby szatan dawał mu fory?). Nie bez przyczyny większość filmów o podobnej tematyce skupiało się przecież na walce duchowej. Twórcy wyszli prawdopodobnie z założenia, że sama obecność Schwarzeneggera wystarczy, aby dało się taki miszmasz przełknąć, jednak bez przedstawienia spójnych zasad rządzących filmowym światem trudno jest zaangażować widza w opowiadaną historię. „I stanie się koniec” ma oczywiście swój urok (apokaliptyczny klimat został sugestywnie przedstawiony) i może się podobać, ale wyłącznie jako traktowana z przymrużeniem oka ciekawostka.
Niedociągnięcia dramaturgiczne zaważyły jednak na negatywnym odbiorze filmu. Przy budżecie sięgającym niemal 100 milionów dolarów „I stanie się koniec” zarobiło w USA jedynie 66 milionów, wyłącznie dzięki dużym przychodom z rynków zagranicznych (145 mln) udało się uniknąć spektakularnej klęski i producenci wyszli na zero. Należy pamiętać, że jedynie około 50 proc. z kinowych dochodów trafia bezpośrednio do wytwórni.
Taktyka małych kroków
Okazało się, że przez dwa lata nieobecności Schwarzeneggera w kinie część widzów zdążyła już o nim zapomnieć. Mimo wszystko udało mu się osiągnąć swój cel: wrócił na ekrany i zaznaczył swoją obecność w Hollywood. Jednak droga do odzyskania pełni sławy była jeszcze długa. Dwa następne filmy: „Szósty dzień” (science fiction z klonowaniem w tle) i „Na własną rękę” (Arnold jest tam strażakiem, który stawia czoła terrorystom z Ameryki Łacińskiej) również odniosły umiarkowany sukces. Zasadniczo poziomem nie odstawały od wielu starszych hitów sygnowanych nazwiskiem Schwarzeneggera, ale w dobie „Matriksa” i „Władcy Pierścieni” trąciły już nieco myszką i nie przemawiały do nastoletniej widowni, która zaczęła w coraz większym stopniu decydować o komercyjnym sukcesie wysokobudżetowych produkcji. Warto jednak zaznaczyć, ze publiczność w Europie charakteryzowała się lepszą pamięcią. Kolejne filmy gwiazdy „Conana Barbarzyńcy” i „Pamięci absolutnej” sprzedawały się na Starym Kontynencie wyraźnie lepiej niż w Stanach
Zjednoczonych.
Wtedy narodził się pomysł stworzenia trzeciej części "Terminatora". Początkowo Schwarzenegger miał pewne obiekcje, gdyż twórca pierwszych filmów, James Cameron nie chciał słyszeć o powrocie do tej serii. Jednak reżyser miał powiedzieć, że jeśli Schwarzeneggerowi uda się wynegocjować gażę nie mniejszą niż 30 milionów dolarów, to wtedy dostanie jego błogosławieństwo na udział w kolejnej odsłonie sagi, która przyniosła im obu międzynarodową sławę. Tak też się stało. „Terminator 3: Bunt maszyn” był wielkim sukcesem komercyjnym (150 mln dolarów w USA + 283 w pozostałych krajach). Pierwsze dwie części cyklu są uznawane za arcydzieła sci-fi, więc poprzeczka była postawiona niezwykle wysoko, ale film Jonathana Mostowa mimo tego, że zrealizowany w zdecydowanie lżejszej konwencji, został ciepło przyjęty przez fanów.
Był to mocny akcent, po którym Schwarzenegger zaryzykował i na dobre wszedł do świata polityki, startując i następnie wgrywając w przedterminowych wyborach na gubernatora Kalifornii. Wyborcy musieli docenić sposób, w jaki sprawował tę funkcję: gdy skrócona kadencja dobiegła końca, wybrali go po raz drugi. Schwarzenegger zdecydował się nie kandydować po raz trzeci i od 2012 roku na nowo zaczął pojawiać się filmach. Schemat był podobny, jak przy pierwszym powrocie, tylko że rozdźwięk między przychodami w USA i na rynku zewnętrznym był jeszcze większy. W Stanach kolejne filmy („Ostatni Bastion”, „Plan ucieczki” „Sabotaż”) zaliczają kompromitujące klęski w kinach, nawet kolejna próba powrotu do "Terminatora" zarobiła skromne (jak na tę serię) 80 milionów dolarów. Jednak reszta świata ze Starym Kontynentem na czele wciąż kocha Arnolda Schwarzeneggera, dzięki doskonałym wynikom na tych rynkach produkowanie filmów z jego udziałem wciąż jest opłacalne. Można więc mieć pewności, że Arnie nie powiedział jeszcze
ostatniego słowa i wciąż będzie próbował wrócić na szczyt.