Avengers: Koniec gry: podejrzany wysyp maksymalnych ocen. Czy 10/10 ma znaczenie?

"Avengers: Koniec gry" stało się ciałem i jeśli wierzyć internetowym recenzentom, jest kamieniem milowym w historii kina rozrywkowego. "Dziesiątki" sypią się na lewo i prawo, co w niektórych budzi poważne wątpliwości.

Avengers: Koniec gry: podejrzany wysyp maksymalnych ocen. Czy 10/10 ma znaczenie?
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

"Najlepiej spędzone 3 godz. w kinie", "Epicki", "Niesamowity", "Po prostu go obejrzyj", "Perfekcyjny" – to tytuły kilku spośród ponad trzystu recenzji użytkowników w serwisie IMDb, którzy wystawili "Avengers: Koniec gry" notę 10/10. Tak wysokiej oceny z pewnością nie przyznałby nasz recenzent, który tak pisał o najnowszym hicie Disneya:

"Pierwsza część ostatnich 'Avengers' to dramat - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zrezygnowanie miesza się tu z rozpaczą i determinacją, atmosfera tylko od czasu do czasu przerzedza się za sprawą kilku raczej kiepskich żartów, a z ekranu głównie wieje nudą. Dopiero gdy pojawia się na nim bóg piorunów, publika nieco się ożywia, by na dobre rozkręcić się po mniej więcej godzinie. Wtedy też postaci wreszcie biorą się do roboty, zamiast popłakiwać i zapijać smutki skandynawskim piwem" (czytaj: recenzja Avengers: Koniec gry).

Deficyt hurraoptymizmu udzielił się także większości recenzentów notowanych przez popularny serwis Metacritic. Ten agregat opinii na temat filmów, seriali, gier i muzyki wystawił najnowszym "Avengerom" średnią notę na poziomie 77 proc. Z kolei Rotten Tomatoes, który od ponad 20 lat wylicza średnią ocen wystawionych filmom i stanowi dla wielu widzów punkt odniesienia, twierdzi, że "Avengers: Koniec gry" to jednak widowisko bliżej "dziesiątki" (w dniu premiery ma 97 proc.).

Skąd taki rozstrzał opinii i czy w ogóle warto ufać cyferkom w wymienionych serwisach? Brett Ratner, hollywoodzki reżyser i producent ("X-Men: Ostatni bastion", "Godziny szczytu", "Czerwony smok"), mówił wprost, że Rotten Tomatoes jest najgorszym zjawiskiem, jakie mogło się przydarzyć współczesnej kulturze filmowej. "To niszczy nasz biznes" – mówił Ratner, twierdząc, że ma wielki szacunek do krytyki filmowej jako prawdziwej sztuki. Ale dziś liczą się tylko cyferki i procenty, po których ludzie decydują, czy warto dany film obejrzeć.

Można się spierać, czy Rotten Tomatoes niszczy biznes filmowy, ale nie sposób zaprzeczyć, że średnie ocen mają dziś ogromne znaczenie dla rzeszy widzów zastanawiających się nad pójściem do kina. Rodzi się więc pytanie, kto stoi za tymi cyferkami publikowanymi w opiniotwórczych serwisach i w jakim stopniu odzwierciedlają rzeczywiste zdanie widzów?

Przeglądając opinie (bo trudno nazwać kilkulinijkowy tekst recenzją) na temat "Avengers: Koniec gry" na IMDb, można podejrzewać, że wiele z nich to robota agencji PR-owej, która pozakładała konta użytkowników specjalnie po to, by wystawić 10/10 "najlepszemu filmowi roku". Profile wielu "recenzentów" tak właśnie wyglądają. I nawet jeśli nie zostały założone tuż przed premierą, ale rok czy dwa lata temu, to widoczna aktywność w serwisie sprowadza się wyłącznie do tej "dziesiątki" dla "Avengers: Koniec gry".

Obraz
© Materiały prasowe

Dla stałych użytkowników IMDb dyskusja na temat rzekomego kupowania ocen w serwisie nie jest niczym nowym. Kilka lat temu pojawił się chociażby wątek związany z bollywoodzkim filmem "Sanam Re", który w dniu premiery dostał świetne recenzje z 10/10. Dziś średnia ocen od użytkowników wynosi 3,2/10. Skąd taki rozstrzał? Może stąd, że premierowe "dziesiątki" towarzyszą identycznie brzmiącym zachwytom na temat tego arcydzieła? A nazwy użytkowników, którzy "napisali" te recenzje, to gwiazdy Bollywood podpisane z imienia i nazwiska bez spacji i z dodanym "do" na końcu (np. tulsikumardo, hrithikroshando itp.).

Cała akcja wygląda na nieudolne działanie początkującego PR-owca, wyznającego zasadę: "cel uświęca środki". I choć "recenzje kopiuj-wklej" brzmią jak przykry żart i wyjątek od reguły, to samego zjawiska kupowania/wystawiania zawyżonych ocen na IMDb nie da się podważyć. Dowód? Choćby jawna działalność serwisu o wymownej nazwie buyimdbvotes.com ("kup głosy na IMDb"), który gwarantuje sukces w promocji filmu czy aktora. Klient sam decyduje, ile chce mieć głosów, odsłon profilu i recenzji, a także w jakim odstępie czasu mają się one ukazywać na stronie. Ceny takich usług wahają się od kilku (2 recenzje, 100 głosów, 1000 wejść na stronę filmu) do kilku tysięcy dol., za które można liczyć np. na 1000 hurraoptymistycznych recenzji.

Obraz
© Materiały prasowe

Producenci "Avengers: Koniec gry", który pochłonął kilkaset mln dol. (budżet poprzedniej części szacuje się nawet na 400 mln dol.), mogliby z pewnością kupić o wiele więcej pozytywnych opinii publikowanych w sieci. Ale trudno zakładać, że przy promocji filmu tej klasy sięgali po takie metody. "Avengers: Koniec gry" na długo przed ujawnieniem podtytułu był murowanym hitem, który zapełni sale kinowe niezależnie od cyferek na IMDb, Rotten Tomatoes czy Metacritic. Dlatego, że odbiorcy filmów Marvela to w ostatnich latach wierny elektorat, który nie patrzy na oceny, tylko kupuje bilety.

Płacenie za recenzje "Avengers: Koniec gry" jest więc możliwe, a zarazem wydaje się totalnie bezzasadne. Wysokie noty w serwisach filmowych oczywiście nie zaszkodzą, ale nie oszukujmy się – każdy, kto chce zobaczyć finałową potyczkę z Thanosem, pójdzie na "Koniec gry" niezależnie od procentowych wyroków w internecie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (40)