Barbara Hollender [WYWIAD]: jaką Polskę widzisz w ostatnich filmach?
Mimo że w zawodzie w krytyka filmowego pracuje już ponad trzy dekady, Barbara Hollender opowiada o swojej pasji z godnym pozazdroszczenia zapałem. Dzieckiem tej pasji jest książka “Od Munka do Maślony”, w której kreśli żywe sylwetki nie tylko mistrzów, ale także najbardziej obiecujących debiutantów.
09.02.2018 | aktual.: 11.02.2018 14:51
Mijamy się często na festiwalach filmowych, które są prawdziwym poligonem dla każdego dziennikarza i krytyka filmowego. Barbara Hollender zna ten poligon jak własną kieszeń, bo na imprezy, z których przywozi recenzje premierowych filmów i wywiady z twórcami kina, jeździ od trzydziestu lat. Dziś, jak sama przyznaje, zawód krytyka filmowego jest bardzo trudny. Lekko nie mają także młodzi reżyserzy, którym “świat zafundował niepokoje, terroryzm i kryzys uchodźczy”. Ale po chwili zastanowienia dodaje, że nie warto narzekać. Przyznaje, że to przywilej móc wykonywać pracę, która jest intelektualną przygodą. Wydany niedawno już trzeci tom szkiców jej autorstwa jest najlepszym tych słów potwierdzeniem.
Łukasz Knap: Twoja książka jest zbiorem sylwetek reżyserów. Zaczynasz od Andrzeja Munka, a kończysz na Pawle Maślonie. Ich debiuty dzielą 63 lata. Dostrzegasz jakąś nić pokoleniową między tymi reżyserami?
Barbara Hollender: Wszystkie książki z tego cyklu, także "Od Wajdy do Komasy" i "Od Kutza do Czekaja" były skonstruowane podobnie. Miałam nadzieję, że w ten sposób powstanie właśnie opowieść o różnych generacjach. Mnie samą zresztą zaskoczyło, jak szybko się one w Polsce zmieniają. Nie, jak się przyjmuje, co 20-25 lat, lecz co dziesięć. Bo nasza historia zawsze gnała. Kolejnym pokoleniom serwowała inne doświadczenia. Drugą wojnę światową, czas stalinizmu, październik ’56, marzec ’68, grudzień ’70, sierpień ’80, stan wojenny, pierwsze wolne wybory, czas transformacji. Wajdę i Munka dzielą lata świetlne od Maślony, Zaricznego, Czekaja czy Bartka Kowalskiego. To oczywiste. Zmieniły się: świat, ustrój, rola sztuki. Żyjemy pospieszniej. Ale jednocześnie bardzo dużo ich łączy. Wajda nie umiał istnieć bez kina, a Paweł Maślona mówi: "Muszę robić filmy, bo kino to życie". Ale jest też coś ważniejszego: oni wszyscy są chorzy na Polskę. Ci, którzy tworzyli w PRL-u wykorzystywali każdą polityczną odwilż, by powiedzieć coś ważnego o rzeczywistości, w której żyli. Andrzej Wajda nieustannie przypominał Polakom, skąd przyszli i kim są. Twórcy kina moralnego niepokoju wcześniej niż socjologowie odnotowali na ekranie niechęć do kłamstwa, tęsknotę za prawdą i solidarnością, która doprowadziła do wybuchu sierpnia ’80. Pokolenie czterdziestolatków opisało zagubienie czasu transformacji. A dzisiaj o Polsce opowiada generacja trzydziestolatków, też zderzających się z polską rzeczywistością.
Z tego co mówisz, wyłania się raczej pokojowy proces przekazywania pałeczki, a przecież nie brakowało głosów, że "starzy" reżyserzy zabierają pieniądze "młodym".
Oburzała mnie ta dyskusja, w której usiłowano zantagonizować środowisko filmowe oskarżeniami, że "baronowie" zabierają młodym pieniądze i nie dopuszczają ich do głosu. Niedługo potem „baron” Wajda założył szkołę, która słynie ze wspaniałej atmosfery i pomogła już odnaleźć się w kinie niejednemu twórcy. W trakcie pisania moich książek zorientowałam się, jak wiele – wbrew prasowym krzykaczom – młodzi czerpią ze starych i vice versa. Od starszych twórców często słyszę: "Od młodych zarażam się energią". A młodzi, wbrew pozorom, lubią mieć swoich mistrzów. W polskim kinie artyści przekazują doświadczenia z pokolenia na pokolenia. Stanisław Różewicz potrafił dać twórczą wolność Wojciechowi Marczewskiemu, który dziś swoim studentom powtarza: "Bądźcie sobą”. Marcin Wrona opowiadał mi, jak ważny był dla niego Edward Żebrowski, a zaraz potem od absolwentów katowickiego wydziału reżyserii usłyszałam, ile dla nich znaczył Marcin Wrona. Grzegorz Zariczny zdawał na reżyserię, bo namówił go do tego Andrzej Wajda. Oni wszyscy razem tworzą tradycję i ciągłość polskiego kina – ciekawego, nieobojętnego na to, co dzieje się wokół.
We wstępie piszesz, że w kinie odbija się Polska. Jaką Polskę widzisz w ostatnich polskich filmach?
Generalnie smutną. "Powidoki" Andrzeja Wajdy, które miały być filmem historycznym, nagle okazały się wielkim ostrzeżeniem starego mistrza przed czasami, w których politycy chcą decydować o kształcie i wymowie sztuki. Agnieszka Holland pokazuje świat pełen korupcji, nietolerancji i szowinizmu, Andrzej Jakimowski diagnouzuje narastanie agresji społecznej i nacjonalizmu, Joanna Kos-Krauze w ostatnim filmie, nad którego kształtem pracowała jeszcze z mężem, Krzysztofem Krauzem, przypomina jak trudno jest odzyskać równowagę po traumie, ale i o tym, że nie można zrobić kroku ku przyszłości bez uczciwego rozliczenia się z przeszłości.
W filmach młodszych reżyserów obraz Polski też nie jest wesoły.
Obiecywaliśmy im spokojne życie w dostatnim kraju. A jednak świat zafundował im niepokoje, terroryzm, kryzys uchodźczy. Spotykają się na czarnych marszach i pod siedzibą prezydenta, nie mają poczucia bezpieczeństwa. Paweł Maślona mówi: "Mam przeczucie zbliżającej się katastrofy" i swojemu, świetnemu zresztą, filmowi daje tytuł "Atak paniki". Piotr Domalewski w "Cichej nocy" mówi o cenie, jaką płaci się za emigrację, pokazuje prowincję, gdzie po transformacji zapełniły się półki w sklepach, ale nie pojawiły się nowe możliwości rozwoju i autentycznego awansu. W twórczości najmłodszych lęk przed samotnością, przed mijaniem się ludzi, powierzchownością i pośpiechem niszczącymi relacje między ludźmi miesza się z niepokojem, który wisi w powietrzu i każe zadawać pytania o przyszłość.
Kadr z filmu "Atak paniki"
W twojej najnowszej książce jest dwadzieścia pięć szkiców, ale tylko cztery są o kobietach. Czy twoim zdaniem kino mężczyzn wciąż dominuje?
Kino zawsze było zdominowane przez mężczyzn. Wanda Jakubowska stanęła za kamerą jako druga kobieta-reżyserka na świecie. Jeszcze Barbara Sas była w szkole filmowej osamotniona. Festiwal canneński raz tylko wygrała kobieta. Ale to się zmienia. W ubiegłym roku Złotego Niedźwiedzia zdobyła Węgierka Ildiko Enyedi, w Polsce wielką karierę robią Małgośka Szumowska czy Agnieszka Smoczyńska. Na film Marysi Sadowskiej przychodzi milion osiemset tysięcy widzów. Agnieszka Holland kręci na całym świecie, trzy Europejskie Nagrody Filmowe przywiozły w grudniu z Berlina trzy panie. Wśród świetnych, polskich debiutantów ostatnich dwóch lat jest na razie tylko jedna kobieta – Jagoda Szelc. Ale dzisiaj kobiety coraz silniej upominają się o swoje prawa. Prężnie działają "Kobiety w filmie", swoją rolę odgrywa #metoo, młode realizatorki pokazały kilka bardzo ciekawych "trzydziestek", a na wydziałach reżyserii w szkołach filmowych dziewczyny stanowią już ponad połowę studentów.
Których twórców w najnowszym polskim kinie cenisz najbardziej?
Pewnie mogłabym wskazać Pawła Pawlikowskiego czy Wojciecha Smarzowskiego, ale to byłoby zbyt proste. Polskie kino jest pełne osobowości. Tak samo niecierpliwie czekam na nowe filmy tych dwóch reżyserów jak na obrazy Janusza Majewskiego, Macieja Pieprzycy, Małgośki Szumowskiej, Bartka Kowalskiego, Jana Matuszyńskiego i tych dziewczyn, które za chwilę zadebiutują. W moich książkach znalazły się sylwetki tylko tych, których lubię i cenię, a jest ich osiemdziesiąt. Jestem moim bohaterom bardzo wdzięczna, że się w czasie naszych rozmów tak bardzo otworzyli i wpuszczając mnie do swojego świata. I naprawdę wciąż brakuje na tej liście wielu świetnych twórców. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze spotkać.
Do których twórców najchętniej wracasz? O ile jeszcze znajdujesz czas na powroty.
Powiem tylko o jednym niezwykłym artyście i człowieku, którego wspomnienie noszę głęboko w sercu. To Stanisław Różewicz. Powiedział mi kiedyś: "Ludzie spokojni uważniej widzą świat". Jego filmy oparły się próbie czasu, a cisza, która w nich panuje, jest bardziej słyszalna niż wrzask wielu innych obrazów. On sam żył w zgodzie z własnym moralnym kodeksem. Zanurzony w dobrej literaturze, nigdy nie odwracał głowy od tych słabszych, bardziej bezbronnych. Bo żył właśnie "uważnie". Dostrzegał więcej niż inni. Niektórzy twierdzili, że był trudny w kontaktach. Ale on po prostu nie zwracał uwagi na ludzi, którzy go nie interesowali. Pewnie sobie wtedy myślał jak Linda w filmie Pasikowskiego: "Nie chce mi się z tobą gadać...”. Ale jak kogoś polubił, był wierny. I w czasie rozmowy nagle potrafił zmienić temat i zadać ci pytanie, którego sam sobie zadać nie śmiesz. To najważniejsze. Mnie też kiedyś takie pytanie zadał. Bardzo mi brakuje chwili rozmowy z Nim.
Piszesz o tym jak zaczynali twoi rozmówcy, a skąd w tobie wzięła się pasja do kina?
Wychowałam się w "filmowym" domu. Mój ojciec, Wilhelm Hollender, był wspaniałym człowiekiem i świetnym kierownikiem produkcji, pracował z Munkiem, a także m.in. z Wojciechem Hasem, Januszem Majewskim, robił kolubryny Jerzego Hoffmana, łącznie z "Potopem" i "Panem Wołodyjowskim", ale też na przykład przygotowywał debiut Agnieszki Holland. A pod koniec życia był szefem ekonomicznym Studia Tor Krzysztofa Zanussiego. Z dzieciństwa pamiętam go zawsze w zielonej kurtce, wyjeżdżającego na plan. Należał do pokolenia, dla którego kino było przygodą, magią - życiem.
To on zaraził cię miłością do kina?
Tak, rosłam w czasach socjalizmu, gdy twórcy z trudem wyszarpywali dla siebie wolność, ale przecież wtedy też powstawały fantastyczne filmy. Pod koniec lat siedemdziesiątych byłam bardzo młodą dziewczyną, gdy Kijowski, Holland, Falk wykrzyczeli z ekranu mój sprzeciw, mój bunt wobec kłamstwa, moją tęsknotę za prawdą i poczuciem solidarności. To naprawdę był czas, gdy sztuka była bardzo ważna. I tak mi to jakoś zostało. Podczas studiów wakacyjnie pracowałam przy filmach, zdobyłam nawet pierwszą kategorię asystenta reżysera. Ale zaczęło się na pewno od ojca. Jemu dedykuję wszystkie książki z „reżyserskiej” serii, bo piszę o świecie, którzy kochał.
Pracujesz jako dziennikarka i krytyczka filmowa ponad trzy dekady. Nie masz wrażenia, że nasz zawód się spauperyzował?
To, niestety, nie tylko wrażenie. To fakty. Od co najmniej dekady jesteśmy świadkami pogłębiającego się kryzysu prasy papierowej, gwałtownego rozwoju Internetu, dominacji telewizji. Niemal każdy miesiąc przynosi informacje o restrukturyzacji i redukcji zatrudnienia w koncernach medialnych, nawet tych najpotężniejszych jak niemiecki "Der Spiegel" czy brytyjski "Guardian Media Group". Pierwszymi ofiarami tej polityki stają się często dziennikarze działów kultury, także dlatego, że w mediach zmniejsza się ilość miejsca poświęcanego na sztukę. Zmienia się więc też pozycja krytyków filmowych. Czasy Pauline Kael są już tylko wspomnieniem.
Smutne, że taką diagnozę stawia wiceprzewodnicząca Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych - FIPRESCI.
W Fipresci przeprowadziliśmy niedawno ankietę wśród naszych członków. Odpowiedziało na nią blisko 1000 osób z czterdziestu krajów. I choć od dawna mamy świadomość, że wielu naszych kolegów nie jest w stanie utrzymać się z pisania o kinie, wyniki ankiety zatrważają. Tylko niewiele ponad 40 proc. naszych członków uznaje krytykę filmową za swoje główne zajęcie. 19,2 proc. ma stałe zatrudnienie, 23 proc. to freelancerzy, którzy pracują dla kilku gazet i czasopism, łączą też krytykę filmową z dziennikarstwem telewizyjnym. Wielu krytyków filmowych utrzymuje się z innych zajęć, najczęściej pracy naukowej i dydaktycznej. Krytycy wiążą się z festiwalami filmowymi. Niestety, również z firmami pr-owymi, dystrybutorami czy producentami, co praktycznie wyklucza ich z zawodu. Ale nie narzekajmy. Ten zawód wciąż przyciąga wielu zapaleńców. Bo przecież w zamian daje bardzo dużo. Pozwala przeżyć przygodę intelektualną, ćwiczyć wyobraźnię, patrzeć na świat oczami artystów. Ciekawie żyć.