Bartosz Opania przywdział mundur. "Poglądy i przekonania polityczne zostawiamy w domu"
Jak sam mówi, nie lubi grać "bez sensu", często ubiera mundur, czuje odpowiedzialność za swoich sąsiadów. Bartosz Opania opowiada o byciu aktorem, i byciu żołnierzem.
W najbliższy piątek, 9 lutego, do kin wejdzie nowa polska komedia romantyczna, zatytułowana "Miłość jak miód". To dość nietypowa historia miłosna, zwłaszcza jak na polskie kino, opowiada bowiem o emocjonalnych perypetiach ludzi, którzy nie są już najmłodsi, mają za sobą inne związki, dzieci, a nawet wnuki.
Jedną z głównych męskich ról kreuje w tym filmie Bartosz Opania, aktor o sporym dorobku, który jednak pojawia się ostatnio na ekranie dość rzadko. O tym, dlaczego tak się dzieje i co go zajmuje poza graniem w filmach i spektaklach teatralnych opowiedział Wirtualnej Polsce w raczej mało filmowym wywiadzie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najbardziej wyczekiwane premiery filmowe 2024 roku
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski: To kolejny powrót na plan i na ekran...
Bartosz Opania, aktor: Od razu przerwę i sprostuję: co to za powrót? Uczepiło się do mnie to słowo. Co i rusz słyszę o swoim powrocie. Przecież dopiero co, zaledwie trzy lata temu można mnie było zobaczyć w filmie "Między oczy". Więc to nie było tak, że zniknąłem na nie wiadomo jak długo. Pracowałem również dość intensywnie w warszawskich teatrach. Zagrałem olbrzymią rolę - jedną z najważniejszych w moim aktorskim życiu - w spektaklu "Judasz" w reżyserii Adama Sajnuka. Poza tym cały czas jeździłem z przyjaciółmi po Polsce z kabaretowo-teatralnym projektem "Telewizja Kłamie". Tak więc, jak widać, pojawiam się od czasu do czasu. Jeśli ktoś odnosi wrażenie, że jest mnie mniej, to jest na to odpowiedź.
Jaka?
Nie ma we mnie głodu grania dla samego grania. Jeśli mam grać, to muszę mieć jakiś powód. A więc przede wszystkim fajny scenariusz, przeżycie jakiejś ciekawej przygody lub spotkanie z ludźmi. Jeżeli te trzy warunki nie zostają spełnione, pozostaje wysokość honorarium, bo jest to przecież - jakby na to nie patrzeć - mój zawód. Kiedy żaden z tych trzech elementów się nie pojawia, po prostu nie jestem zainteresowany. To byłoby granie bez sensu. Nie chcę tego robić. To byłoby śmiertelnie nudne. Można więc chyba powiedzieć, że przerwy w mojej filmografii wynikają z braku propozycji, które zaciekawiłyby mnie na tyle, żeby się na nie decydować.
Jak się pracowało na planie filmu "Miłość jak miód"?
Przede wszystkim zacząłbym od tego, że tą produkcją zajmowała się wspaniała ekipa. Kiedy tylko pomyślałem o kawie, ona już była. Znakomita była też obsada. Świetni ludzie, fajnie było się z nimi spotkać i grać.
Czy na planie zdarzyły się jakieś zaskoczenia?
Muszę przyznać, że granie w komedii romantycznej jest dla mnie samo w sobie zadaniem dość trudnym. Ponieważ zazwyczaj, moim zdaniem, w polskich komediach romantycznych brakuje komedii. Głównym wyzwaniem jest tu ucieczka od banału i ckliwości, w które w przypadku takich produkcji bardzo łatwo jest popaść.
Udało się?
Powiem szczerze, że widziałem film dopiero raz. A za pierwszym razem nie widzi się, że tak powiem, całego obrazu. Patrzy się raczej czysto technicznie na swoją rolę - co mi "wycięli", czemu wybrali właśnie te, a nie inne ujęcia i duble. A że mam do siebie i swoich ról mocno krytyczne podejście, szukałem tego, co nie wyszło mi do końca tak, jak sobie założyłem. Z całą pewnością świetnie mi się oglądało moich kolegów. Będę musiał obejrzeć ten film ponownie. Drugi, trzeci raz, najlepiej samemu, na spokojnie. Dopiero wtedy z reguły dociera do mnie wszystko, co dzieje się na ekranie.
Ostatnio głośno jest nie tylko o Opani-aktorze, ale także o Opani-żołnierzu. Jak to się stało?
W moim przekonaniu nie dało się nie zauważyć, że na wschodzie dzieje się coś bardzo niedobrego. W 2008 roku Rosja zaatakowała Gruzję, potem w 2014 roku zaanektowała Krym. Byłem pewien, że to nie koniec, że to nie będzie ostatnie słowo. Poczułem wtedy bardzo mocno, że należy coś zrobić w kwestii bezpieczeństwa. Nie dawało mi to spokoju.
I co z tego wyniknęło?
Zacząłem wtedy działać w organizacji Obrona Narodowa, czyli ruchu na rzecz powstania obrony terytorialnej. W momencie utworzenia WOT-u większość z nas tam trafiła. Ale Wojskom Obrony Terytorialnej od razu została przyklejona polityczna łatka. Bardzo nas to bolało. To było niezwykle krzywdzące. W szeregach tych jednostek znaleźli się ludzie, którzy bezinteresownie poświęcają swój czas na pomoc dla innych ludzi. Poglądy i przekonania polityczne - a każdy z nas ma różne - zostawiamy w domu. Wykonujemy zadania na rzecz całego społeczeństwa. Kiedy ratujemy ludzi, nie pytamy ich o to, na kogo głosują, ani jakie mają preferencje seksualne. To są sąsiedzi, członkinie i członkowie wspólnoty, którym mamy za zadanie pomóc.
Jakie to konkretnie zadania?
Nie wchodząc zbyt głęboko w poufne kwestie, mogę powiedzieć, że często chodzi o klęski żywiołowe, wypadki, poszukiwania zaginionych. Ważnym zadaniem była oczywiście organizacja pomocy osobom, które przekraczały polską granicę po napaści Rosji na Ukrainę. Nie ukrywam, że z tego jestem szczególnie dumny. Wielu ludzi rzuciło się wówczas do pomocy, pomagali nam wolontariusze, harcerze, wszyscy którzy czuli taką potrzebę. Naszym głównym zadaniem było rozlokowanie ich, zapewnienie noclegów.
Tworzyliśmy wtedy np. tymczasowe jadłodajnie i przedszkola, żeby zaspokajać na bieżąco potrzeby przybywających rodzin, często z małymi dziećmi, ze starszymi ludźmi, ze zwierzętami. Nikt nie patrzył na niczyje pochodzenie czy kolor skóry - w pierwszej fazie wojny granice przekraczało mnóstwo osób z różnych kontynentów, które studiowały czy pracowały w Ukrainie. Pomagaliśmy m.in. ludziom z Kazachstanu, Romom i tym z wielu krajów Afryki. A potem słyszałem pomówienia, że pomagano tylko etnicznym Ukraińcom. W tamtym czasie, zaraz po rozpoczęciu wojny, byłem szczególnie dumny z polskiego munduru. Bo on dla mnie wiele znaczy, to nie tylko kawałek materiału, jak mówili niektórzy. Polski mundur w wielu sytuacjach w przeszłości niósł nadzieję, a wtedy, po rozpoczęciu wojny w sąsiednim kraju, znów tak było.
A zadania bojowe?
Na razie na szczęście mówimy tylko o szkoleniach bojowych. I oby tak zostało. Owszem, szkolimy się z bronią w ręku. Wiemy, że w razie zagrożenia, będziemy mieli zadanie zadbać o tych, którzy nie wyjadą, nie uciekną, zostaną na miejscu, bo nie będą mogli albo nie będą chcieli wydostać się z kraju.
Jak wygląda ta służba od strony organizacyjnej i formalnej? Czy wiąże się z przebywaniem w koszarach?
W moim przypadku nie. Nie jestem żołnierzem zawodowym - mam przecież inny zawód, jestem aktorem. Według wojskowej terminologii jestem w czynnej służbie. W koszarach przebywamy podczas ćwiczeń rotacyjnych, poligonowych. Stawiamy się również na ćwiczenia i na wezwania w sytuacjach wyjątkowych, kryzysowych.
Jak często są takie ćwiczenia?
Z reguły obowiązkowe rotacje są dwa razy w miesiącu. Oprócz tego jest mnóstwo kursów doszkalających, jak choćby kursy podoficerskie Sonda i kurs oficerski Agrykola. Wielu żołnierzy zgłasza się też do służby poza wyznaczonymi terminami.
Doświadczenie aktorskie jakoś się przydaje w wojsku?
Nie bardzo, chociaż może odrobinę się przydało, kiedy byłem na kursie przetrwania dla korespondentów wojennych. Myślę też, że jako aktor, mam jakąś wiedzę na temat psychologii konfliktu i zarządzania stresem, co w wojsku może być przydatne. Znacznie bardziej przydatna okazuje się jednak moja wieloletnia fascynacja survivalem. Już jako dzieciak, kiedy nawet jeszcze nie wiedziałem, że to się tak nazywa, lubiłem biegać po lesie z finką, jak wielu kolegów z mojego pokolenia, chować się, budować szałasy. To się teraz bardzo przydaje. Mój kontrakt z wojskiem najpierw wynosił dwa lata, a potem przedłużyłem go o kolejne sześć.
I co dalej?
Zastanowię się, czy go przedłużyć. Jeszcze nie wiem. To zależy od sytuacji zewnętrznej i zapotrzebowania polskiego państwa na tego typu służbę, ale także od mojej sytuacji osobistej. Mam jeszcze trochę czasu, żeby się zastanowić. Jeśli nie przedłużę kontraktu, przejdę do rezerwy i wtedy będę podlegał tylko specjalnym szkoleniom i, oczywiście, mobilizacji. I życzę sobie i nam wszystkim, żeby nigdy do niej nie doszło.
Rozmawiał Przemysław Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o serialach, które "ubito" zdecydowanie za wcześnie oraz wymieniamy te, które powinny pożegnać się z widzami już kilka sezonów temu. Możecie nas słuchać na Spotify, Apple Podcasts, YouTube oraz w Audiotece i Open FM.
WP Film na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski