„Nuda, moralizatorstwo i heteroseksualizm”. Tak w krótkich, żołnierskich słowach podsumował mój znajomy najnowsze dzieło *Stevena Soderbergha „Magic Mike”. Film zapowiadany jako najgorętszy towar tego lata budzi zaiste letnie emocje. Równie gorące jak ukazane w nim striptizy.*
Podobno amerykański dystrybutor postanowił skierować kampanię promocyjną „Magicznego Mike’a” przede wszystkim do kobiet i gejów. Taktyka okazała się skuteczna, rzecz zarobiła za oceanem sporo dolarów. Ciekaw jestem, czy również nieco mniej niż Stany pruderyjna Europa da się nabrać na te sprośności powyżej pasa. Prawdę mówiąc, nigdy nie byłem w stanie zrozumieć fenomenu rozbieranek spod znaku Chippendales, które polegają na tym, że wydepilowani lalusie symulują, przy akompaniamencie pisków gospodyń domowych, dzikie bestie, by w punkcie kulminacyjnym pozostać w majteczkach, jakby grali w filmach Zanussiego.
W majteczkach? Kilka miesięcy temu widziałem w kopenhaskim Muzeum Thorvaldsena wystawę pary artystów Elmgreen-Dragset, którzy założyli klasycystycznym posągom Duńczyka… bieliznę. Przyozdobione stringami i podkoszulkami godne, pozujące na antyczne golasy stały się nagle jakieś takie nieprzyzwoite i wyzywające. To ubranie tworzy nagość. To kultura jest perwersyjna. Tym bardziej perwersyjna, im większą zgrywa cnotkę.
W przeznaczonych dla kobiet męskich striptizach obłuda kręci swoim kuprem. Mógłbym rzec nawet, iż jest widoczna jak na dłoni, gdyby nie fakt, że jej „widoczność” polega właśnie na zadekowaniu się w gaciach. Niby to podsuwamy paniom z widowni marchewkę, ale tak naprawdę grozimy im kijem, by, broń Boże!, nie naraziły czci niewieściej i nie zhańbiły facetów, do których należą. Chroni się męski organ przed wydaniem go na pastwę kobiecych spojrzeń. Nadwyrężyłoby to przecież jego… władzę, uczyniło bezbronnym i bezwolnym. A tego robić nie wolno. Erotyczne „szoły” w gruncie rzeczy pokazują „słabej płci”, kto tu jest panem.
Kutasów w filmie Soderbergha nie ujrzymy, za to kulturowy schemat wyłazi na każdym kroku. Scenariusz „Magic Mike’a” jest wprost zawstydzająco szablonowy. Tytułowy bohater, 30-letni striptizer (Channing Tatum) staje się mentorem dla młodszego kumpla, Adama (urodziwy Alex Pettyfer). Wprowadza go w tajniki zawodu, a zarazem, niczym Bóg Ojciec, chroni od złego. Sam natomiast myśli o tym, że czas już porzucić zawód, znaleźć sobie godniejsze zajęcie, ustatkować się, założyć rodzinę itd.itp. W tle natomiast mamy kilku przegranych facetów, którzy w porę nie porzucili rozbieranego biznesu, odrobinę przemocy, odrobinę pośladków, dużo gołych klat, alkohol, narkotyki i obowiązkowy zatarg z handlarzami tychże. W jednej z pierwszych scen Magic Mike budzi się po nocy spędzonej z dwoma kobietami. Jest to najbardziej pikantny
fragment filmu, po którym widz spokojnie może iść spać. Bo będzie tak, jak się państwu zdaje. Żadne granice (ni przyzwoitości, ni fabularnej sztampy) nie zostaną przekroczone.
Nieco tylko ratuje film niewymuszona, wręcz nonszalancka reżyseria Soderbergha, który nie sili się na stylistyczne czy techniczne sztuczki. Nie podkręca akcji, nie buduje suspensu, nie uwypukla „momentów kluczowych”, nie nagłaśnia przesłania. Biegnie sobie ta opowieść niczym reporterski zapis z życia paru kolesiów. Metoda dobra, tylko że treść żadna. Ja wiem, że Soderbregh to twórca płodny i pracowity, kręci dużo i bez przerwy - najwidoczniej to lubi - jednak mógłby od czasu do czasu przystanąć, przysiąść i przeczytać uważnie scenariusz, który dostaje do realizacji. Może by się wtedy jednak zawahał przed naciśnięciem guzika w kamerze?