Bartosz Żurawiecki: Nie wierzę w miłość!
Teoretycznie powinno być świetnie. Młoda polska reżyserka, Barbara Białowąs doszła do słusznego wniosku, że nasze kino jest erotycznie i obyczajowo zakłamane, toteż postanowiła nakręcić –jak przeczytałem w materiałach prasowych - „antyromantyczną historię miłosną” inspirowaną zdjęciami Nan Goldin. Nic, tylko przyklasnąć. Sam od lat usiłuję obnażyć hipokryzję polskiej kinematografii, a twórczość Goldin wielbię bezkrytycznie. Tak więc, *„Big Love” – debiutanckie dzieło Barbary Białowąs – winno mnie zachwycać. Ale nie zachwyca. A nawet trochę żenuje. Dlaczego?*
Pewnie zacząć by należy od angielskiego tytułu – jakby film nie mógł się nazywać po prostu „Wielka miłość”. Dawno, dawno temu miałem w liceum kolegę, który także twierdził, że „cheese” brzmi znacznie lepiej niż prostacki polski „ser”. Przyjmijmy jednak, że ów tytuł to rodzaj ironii. Główną bohaterkę, Emilię (na którą, nota bene, wołają wszyscy Emi) poznajemy bowiem jako egzaltowaną, zbuntowaną i znudzoną nastolatkę. Spotyka starszego od siebie Maćka i bum! mamy seks od pierwszego wejrzenia. Bohaterowie – oprócz tego, że dużo się kochają czy też, mówmy wprost, pieprzą – robią mnóstwo innych „szalonych” rzeczy, tj. piją tanie wino na blokowisku oraz rozwalają osiedlowe skrzynki pocztowe. Jednym słowem, przepełnia ich „dzikość serca”. Ale lata płyną, rzeczywistość skrzeczy, uczucia się komplikują. Emi zaczyna robić karierę jako wokalistka wylansowanego zespołu, oddala się od Maćka itd. itp.
Od szczenięcych uniesień do trudnej dojrzałości. Takich historii było już mnóstwo, ale – dlaczego nie? – można opowiedzieć kolejną. Rzecz jednak w tym, że prostota Białowąs nie wystarcza, ona koniecznie chce przerobić swoją „love story” na płomienny, zmysłowy (i, tak na marginesie, iście młodopolski, a nie postmodernistyczny z ducha) dramat fatalnego zauroczenia, zgubnej namiętności, erotycznej pasji prowadzącej do śmierci itd. itp. Stąd też, prowadzony równolegle z miłosnym, wątek śledztwa w sprawie zabójstwa, za które skazany został Maciek.
Niestety, cała ta „Big Love” od początku do końca przypomina pamiętniczek właśnie egzaltowanej nastolatki. Jak sobie Emi-hipsterka wyobraża fucking wielką miłość. Upozowane to, nieprawdziwe, infantylne. Nadto, chwilami nieporadne w inscenizacji i grafomańskie w dialogach. Białowąs bezładnie miesza plany czasowe, stosuje szkolne chwyty montażowe (kamera zatrzymuje się w miejscu, kolor blaknie i już wiadomo, że przenosimy się parę lat do przodu) i teledyskowe efekty (te biegnące w pośpiechu chmury za oknem, banał nad banałami!). Nie potrafi za to precyzyjnie nakreślić tła społecznego. Kim jest np. Maciek? Prostakiem z nizin, wypełnionym testosteronem lujem, który nie umie jeść pałeczkami? Dlaczego w takim razie pracuje w supernowoczesnym laboratorium i ma mieszkanie, które nie powstydziłby się niejeden intelektualista? Aktorzy generalnie się mizdrzą – krzyczą, wrzeszczą, dokazują (bo na tym, jak wiadomo, polega „big love”), wpadają w nadekspresję i
cierpią znacząco. A tzw. śmiałe sceny seksu przypominają polsatowskie soft porno. Albo polski film z lat. 80 – „Łuk Erosa”.
Mogłoby to nawet wszystko zagrać, gdyby stylizacja została doprowadza konsekwentnie do końca, do ekstremum. Gdyby był to film prowadzący perwersyjną grę z formą – jak np., przywołana wyżej, „Dzikość serca” Lyncha. Ale nie jest. Mamy więc tylko tandetną i nieprzekonującą opowiastkę o miłości silniejszej od śmierci. Równie głęboką jak te hipsterskie piosneczki, które wyśpiewuje Emi. I w dodatku nader konserwatywną - wbrew pseudoodwadze obyczajowej – w wymowie. Seks znowu jest tu siłą złowieszczą, prowadzącą do zbrodni, a bohaterka stanowi entą, bladą kopię femme fatale.
Siła zdjęć Nan Goldin, do których próbowała nawiązać Białowąś, bierze się z tego, że są one zapisem doświadczenia. Tego, co przeżyte, co „zapisane na ciele”, odciśnięte – nierzadko boleśnie – na własnej skórze. Nie przypadkiem, jedne z najsłynniejszych fotografii Godlin przedstawiają ją samą pobitą przez kochanka. Tymczasem film „Big Love” z pewnością nie da się skomplementować słowem „autentyczny”. Popieram działania reżyserki zmierzające do wyrwania polskiego kina z okowów pruderii, ale niech to wyrywanie nie odbywa się za pomocą bajeczek na poziomie „Bravo Girl”.