Bartosz Żurawiecki: Oscary dla Oskarów!
Prawdę mówiąc, niezmiernie irytuje mnie ta doroczna polska histeria wokół nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, zwanych popularnie Oscarami. I niewielkim dla mnie pocieszeniem jest świadomość, że to histeria nie tylko polska, ale wręcz globalna. Czy wybór w Los Angeles takiego albo innego laureata w jakikolwiek sposób wpłynie na losy świata? Na losy kinematografii poszczególnych krajów, zwłaszcza tych, które żadnych nominacji nie dostały? Dlaczego w ten sam sposób nie emocjonujemy się nagrodami akademii francuskiej, włoskiej, rosyjskiej…? Że o polskiej nie wspomnę. Nie rozumiem. To znaczy, rozumiem, lecz nie pojmuję.
Na nic zdaje się powtarzanie, że Oscary są nagrodami amerykocentrycznymi, odzwierciedlającymi amerykański system wartości i sposób postrzegania świata. Spójrzmy tylko na tegorocznych pretendentów – największe szanse mają przecież filmy "Lincoln" i "Operacja Argo". Dzieła budujące amerykańską mitologię, która – jak każda mitologia – zawiera w sobie poczucie wyższości nad innymi mitologiami. Stanowi rzeczywistość samowystarczalną, zamkniętą, narzucającą bezwzględnie odbiorcom własne symbole i wierzenia. To tak, jakbyśmy my zmusili inne społeczeństwa, by śledziły z wypiekami na twarzy rywalizację między "Popiełuszką" a "Operacją Samum". Pięknie by było, prawda? Wreszcie spełnilibyśmy się w swej ulubionej roli Mesjasza Narodów.
Niestety, jak na razie Mesjasz mówi nie po polsku, a po… amerykańsku. I my także padamy przed nim na kolana. Polsko! Czas powstać z tych kolan!
Oscary to nagroda kolonialna. Anektuje, podbija, wymusza. Przykładem w tym roku są chociażby "Les Miserables", czyli "Nędznicy" przerobieni na amerykańską śpiewogrę, w której trywializuje się historię Francji i czyni z niej fastfoodową papkę. Czasami kolonialiści łaskawie, protekcjonalnie dopuszczą do swego grona dzieło "obcojęzyczne". Tak się stało teraz z "Miłością" Michaela Hanekego, która – niczym jakieś dziwo – świeci pięcioma nominacjami. Dostanie góra jedną statuetkę – dla filmu „obcojęzycznego” właśnie. Kpił sobie z tej kategorii niedawno Leos Carax, twórca "Holy Motors", którego
nagrodziło jedno z amerykańskich stowarzyszeń krytycznych. Jak wiadomo, tylko Jankesi nie robią filmów „obcojęzycznych”, robią filmy „swojskojęzyczne”. Cała reszta to kurioza, osobliwości z dzikich planet, eksponaty z Muzeum Etnograficznego. Niedawno moja przyjaciółka zwróciła mi uwagę na znamienną prawidłowość. Otóż, w hollywoodzkich superprodukcjach przeważnie nie tłumaczy się tego, co mówią w „dziwnych” językach przedstawiciele „egzotycznych” nacji. Tak jakby oni się nie komunikowali, tylko wydawali z siebie nieartykułowane dźwięki niczym zwierzęta. W takich filmach jak "Operacja Argo" czy "Niemożliwe" tubylcy potraktowani zostali w sposób lekceważący. Niczym ludy prymitywne, których istnienie toleruje się dopóty, dopóki w milczeniu służą amerykańskim panom. Podobny morał płynie z filmu "Wróg numer jeden"
Kathryn Bigelow, gdzie żaden relatywizm kulturowy nie staje na drodze na celu, jakim jest zabicie Antychrysta, tj. Osamy Bin Ladena. Ciekawe jednak, że to dzieło -w nieco dwuznacznym świetle stawiające działania służb specjalnych USA i amerykańską butę - dostało ledwie pięć nominacji. Akademia nie przepada za niejednoznacznymi przekazami.
Ale co ja się właściwie tak nakręcam? W ten sposób sam ulegam wspomnianej wyżej histerii na temat Oscarów, zamiast na luzie i z dystansem przyglądać się cyrkowi, który co roku rozgrywa się w świetle jupiterów. Przecież na moje życie też nie będzie miało najmniejszego wpływu to, że statuetkę otrzyma Spielberg czy inny De Niro. Oscary są dla Oskarów, a nie dla Rysiów i Zdzisiów znad Wisły. Tak więc, nie odmawiając nikomu prawa do rozrywki, postuluję, by spojrzeć na to panoptikum trzeźwym okiem. Możemy być w nim tylko biernymi widzami, nikim więcej. W Europie, w krajach innych niż USA też powstaje cała masa filmów, artystycznie i poznawczo nierzadko znacznie ciekawszych niż hollywoodzkie. Skierujmy raczej wzrok w ich stronę. Jeśli zaś kogoś pasjonuje rywalizacja, to niech pochyli się nad werdyktami rozmaitych festiwali. Nagrody, jakie się na nich przyznaje, bywają często
zaskakujące, a kryteria doboru laureatów znacznie mniej oczywiste i nie tak przewidywalne jak w przypadku oscarowych statuetek.