Bogusław Linda: Aktorstwo nigdy mnie nie interesowało [WYWIAD]
- Człowiek czuje życie, gdy jest w niebezpieczeństwie, kiedy uprawia seks, pije wódkę albo wytarza się w rynsztoku – mówi Bogusław Linda w wywiadzie dla Wirtualnej Polski. Wybitny aktor w ostatnich latach rzadko pojawiał się na dużym ekranie. W rozmowie z Łukaszem Knapem zdradza, czym dla niego jest dojrzałość w życiu, że nigdy nie zależało mu aktorstwie, przy okazji odnosząc się do "łódzkiej afery" sprzed kilku miesięcy. Linda opowiada również, czego uczy swoich studentów i dlaczego zgodził się zagrać gangstera w filmie Patryka Vegi "Pitbull. Nowe porządki”, który wchodzi do kin 22 stycznia.
(video_player http://get.wp.tv/?mid=1828101&ast=yes&s=1&autoplay=true--> false))
Łukasz Knap: W ostatnich latach walczył pan z łatką twardziela. Dlaczego tym razem zgodził się pan zagrać gangstera?
Bogusław Linda: Postanowiłem wrócić do aktorstwa i w tym roku szczęśliwie gram dwie zupełnie różne role - gangstera oraz artystę w “Powidokach” Andrzeja Wajdy. Co jeszcze można sobie wymarzyć? Aktor gra wtedy, gdy znajdzie dla siebie coś ciekawego w scenariuszu. A scenariusz Patryka Vegi jest dobry. Są w nim świetne dialogi, co się w polskim kinie zdarza rzadko. Dobrą robotę widać po tym, jak fenomenalnie zagrały aktorki, które są znane z „bogobojnych” ról, a tutaj nieźle dają czadu. Fantastyczne jest, że Patryk znajduje te dialogi w więzieniach, na komisariatach. W tym filmie nie ma nic wymyślonego, włącznie z historią gangstera, którego gram.
(Bogusław Linda i Patryk Vega na planie/fot. mat.prasowe)
Boi się pan takich typów jak Babcia?
Mieszkam koło Pruszkowa, znam trochę środowisko policyjno-mafijne. Bo to jest jedno środowisko. Kiedyś z Jackiem Skalskim zrobiłem film o mafii pruszkowskiej (“Miasto prywatne” - przyp. red). Potem chłopcy przychodzili do mnie i pytali, gdzie mieszka reżyser, bo chcieliby z nim porozmawiać. Pamiętam, jak jeden tłumaczył mi, że nigdy nie przypalał żelazkiem, tak jak to zostało pokazane w filmie, że to nie jest prawda. Pogadaliśmy o tym i rozdzieliliśmy kino od rzeczywistości…
A nie przeraża pana to, co się dzieje teraz w Polsce? Ten mocny skręt w prawo?
Z zasady nie rozmawiam o polityce.
To porozmawiajmy o życiu.
Proszę bardzo.
Czy był taki moment, kiedy pomyślał pan, że dojrzał jako mężczyzna lub aktor?
Zabawa polega na tym, że człowiek dojrzewa przez całe życie. Powiedzieć, że się dojrzało, oznacza przyznanie się do tego, że się umiera. Po to żyjemy, żeby uczyć się na błędach, rozczarowywać, kochać, nienawidzić.
Pierwsze siwe włosy nic nie znaczą?
To nie ma znaczenia. Dopóki nie mówi się “a za moich czasów to…”, dopóty się nie dojrzało. Siwe włosy to design, tak samo jak buty.
Czy dojrzałość nie oznacza po prostu wzięcia swojego życia w garść, pokierowania nim?
Pan myśli, że w życiu można coś zaplanować, zwłaszcza karierę? Nic nie można zaplanować, niech pan w to nie wierzy. Jak?
Pan nie wybrał świadomie swojego zawodu?
To był absolutny przypadek. Co ja mogłem wiedzieć o aktorstwie, mając dwadzieścia lat? Wydawało mi się, że to zawód, w którym nic nie trzeba robić i można mieć każdą laskę, jaką się chce, a przy tym dostawać kupę szmalu, co generalnie okazało się wielką nieprawdą. Ten zawód nie przynosi wcale wielkich pieniędzy i na pewno nie jest dla leniów. Trzeba strasznie zapieprzać, aby osiągnąć sukces. Z dziewczynami też wcale tak łatwo nie jest.
Pan trochę kokietuje.
Serio. Zapewniam pana, że ma pan łatwiej z kobietami. Dziewczyny nie wierzą aktorom. Jeśli aktor powie dziewczynie, że ją kocha, ona go wyśmieje. Jak wierzyć aktorowi, przecież on kłamie. Panu nikt nie zarzuci, że pan aktorzy.
Czyli najtrudniejsze w tym zawodzie jest to, że się nie jest sobą?
Przeciwnie, ten zawód polega na znajdywaniu siebie. Aktor musi poświęcić się analizowaniu siebie i reakcji innych. Dobry aktor, reżyser zresztą też, musi być obserwatorem, znać najróżniejsze reakcje ludzi. Ale paradoksalnie to wymaga także dużego skupienia na sobie. Dlatego w tym zawodzie jest tylu narcyzów, którzy lubią patrzeć w lustro.
A jak pan siebie szuka?
Szukam siebie w życiu. Tak szczerze, aktorstwo nigdy mnie nie interesowało. Być może dlatego udało mi się zrobić karierę, w cudzysłowie.
Dlaczego w cudzysłowie?
Bo kariera w małym kraju to nie-kariera. Mały kraj, mała popularność, małe pieniądze.
Przesadza pan. Jest pan jednym z najbardziej rozpoznawanych aktorów w trzydziestoośmiomilionowym kraju. Nie jesteśmy Francją i Niemcami, ale nie jesteśmy też Czechami czy Węgrami.
Gdybym urodził się w Czechach lub na Węgrzech, a już na pewno we Francji lub Niemczech, to po tym wszystkim, co zagrałem, miałbym trzy pałace, jacht i wyspę. Tyle mają moi koledzy w krajach, które pan wymienił. Dlatego mówię “mały kraj”. Mały kraj nie szanuje swojej kultury ani nauki, bo to samo można powiedzieć o profesorach, medykach czy nauczycielach, których należy szanować choćby za to, że uczą naród swojej tożsamości.
Ma pan o to żal do państwa? Panu chyba się jednak udało.
Nie mam żalu, tłumaczę tylko, dlaczego w Polsce aktorstwo nie jest wdzięcznym zawodem. Jestem człowiekiem absolutnie spełnionym. Zrobiłem w życiu tyle rzeczy, że starczyłoby na parę życiorysów.
Powiedział pan, że panu udało się zrobić karierę, bo nie traktował pan tego zawodu poważnie. Co w takim razie dla pana jest najważniejsze?
Życie. Kobiety. Żagle. Konie. Polowania. Kuchnia, gotowanie.
To brzmi jak definicja hedonizmu.
Też bym tak to określił.
(na planie "Pitbull.Nowe porządki/fot. mat dystrybutora.)
Przyjemność jest pana ideą szczęścia?
Niezupełnie. Nie wiem, czy żeglowanie po Atlantyku, skakanie ze spadochronem czy nurkowanie na pięćdziesięciu metrach należy zaliczyć do przyjemności. To ciężki zapieprz.
Dlaczego w takim razie te rzeczy dają panu szczęście?
Wyzwalają adrenalinę, a przy tym pozwalają lepiej poznać ludzi, z którymi się to robi, którym można zaufać, z których można zrobić przyjaciół. Człowiek czuje życie, gdy jest w niebezpieczeństwie, kiedy uprawia seks, pije wódkę albo wytarza się w rynsztoku. Wtedy czuje, że dotyka życia bezpośrednio. Jak u Dostojewskiego (śmiech).
W aktorstwie nie ma życia i prawdziwych emocji?
W aktorstwie o życiu się teoretyzuje, a ja uważam, że życie przede wszystkim należy przeżyć. Aktor, który sztucznie wytwarza emocje, jest nieznośny. Aby być wiarygodnym, trzeba je w sobie mieć.
Grani przez pana bohaterowie jakoś nigdy nie chcą o tych emocjach opowiadać.
Ma pan rację, nie gadają o emocjach, ale moim zadaniem jako aktora jest sprawienie, aby oni te emocje ze sobą nieśli. W samej zasadzie aktorstwa nie trzeba gadać, żeby być autentycznym. Nie trzeba słów, żeby widz uwierzył w postać na ekranie.
Jaki jest więc ekwiwalent słów?
Nie ma ekwiwalentu. Widz albo kupi bohatera, albo nie. Nie ma nic pośrodku. Tak samo jest z dziewczynami. Albo się panu podoba i ją pan bierze i kocha, albo nie. Nie ma nic pośrodku.
Myślę, że gdyby to było takie proste, ludzie żyliby wyłącznie w szczęśliwych związkach.
Chodzi o wstępny etap. Ludzie wiążą się, bo jest przyciąganie, jest chemia. Potem są konsekwencje.
I problemy.
Życie.
W życiu jest pan również pedagogiem. Czego uczy pan swoich studentów?
Przekonuję ich, że to jest najtrudniejszy zawód na świecie, że jeśli jedna osoba z rocznika zostanie kimś minimalnie znanym, to będzie sukces. Że nie należy podziwiać się w lustrze i nie traktować tego zawodu zbyt poważnie. W naszej szkole staramy się pokazać studentom, jak patrzeć na świat i jak zrozumieć siebie. Przychodzą do nas ludzie z głupotą młodości, wychodzą ukształtowani. To jest najważniejsze. Uczymy ich patrzeć na świat filmowca.
Mówił pan, że to niewdzięczny zawód, ale założył pan z Maciejem Ślesickim szkołę. Po co panu to było?
Jak wszystko, idea szkoły wzięła się z głupoty (śmiech). Maciek mnie nią zaraził i tak się w to razem wpędziliśmy. A że mamy wojownicze charaktery, to stwierdziliśmy, że się nie poddamy i będziemy uczciwi w tym, co robimy. Naprawdę chcemy wykształcić ludzi i być najlepszą szkołą filmową w Polsce. I jesteśmy. Stworzyliśmy największą szkołę filmową w Polsce, jedną z największych w Europie.
A łódzka filmówka?
Nasza szkoła ma wszystkie wydziały i około 500 studentów, tego nie ma żadna polska szkoła. Wierzę, że kształcimy w niej ludzi, którzy będą wrażliwi na świat. Bo artysta musi wyjść poza siebie, żeby się zrozumieć i dowiedzieć, czego boi się w życiu.
Polakom też przydałby się kurs w pana szkole. Mamy problem z przyznawaniem się do porażek.
Do sukcesów też. Problem jest taki, że wierzymy w klęski albo w zwycięstwa, nic pośrodku. Nie ma w nas żadnej praktyczności Szwajcarów, żadnego myślenia pozytywistycznego.
Dodałbym do tej listy francusko-włoską lekkość życia.
O tym już zapomnijmy, od tego jesteśmy jak najdalej (śmiech).
Czyli wasza szkoła filmowa uczy życia?
Mam taką nadzieję. Wychodzą z niej ukształtowani ludzie, którzy inaczej myślą, inaczej się ubierają. To jest namacalne i to jest nasza największa satysfakcja. Może nie uczymy ich kariery, ale na pewno dajemy im miejsce, do którego chcą wracać, które jest dla nich ważną częścią w nauce życia i generalnie szkołą, gdzie uczą się leczyć siebie i świat, bo zawód artysty polega na leczeniu świata i sztuce katharsis.
A kto panu pomaga w osiągnięciu katharsis?
Jestem w tym wieku, w którym trudno powiedzieć, że ktoś jest dla mnie wzorcem. Nie powiem panu, który aktor lub reżyser mi imponuje. Nie ma nikogo takiego. Mam swoją drogę. Moje dojrzewanie polega na tym, że uświadomiłem sobie, że wszystko jest względne, przestałem mieć bogów przed sobą, nabrałem dystansu do życia.
Nie tak dawno media donosiły, że powiedział pan o Łodzi, że to miasto meneli. Zrobiła się afera. Do takich spraw także ma pan dystans?
Ta sprawa uświadomiła mi, jak bardzo media potrafią kłamać. TVN nagrał program, w którym zmontowano wszystkie kłamstwa, jakie można było sfabrykować. Nie jest prawdą, że obrzucono naszą ekipą jajkami, że były jakieś krzyki. Nie zabiegam o rozgłos, rzadko pojawiam się na ściankach, ale ta cała sprawa mnie zaskoczyła, podobnie jak kompleksy Łodzi.
Zaskakuje pana rzeczywistość pokazana w “Pitbullu”? Jest pan fanem uniwersum Patryka Vegi?
Jestem fanem “Służb specjalnych” i “Pitbulla”. Te filmy niosą w sobie nikiforowską prawdę. Jednocześnie naiwną, straszną i śmieszną. Jest w nich prawda pokazana w absurdzie. Podoba mi się ta wieloznaczność.
Nie wydaje się panu patologiczna sytuacja, w której policjanci i gangsterzy są właściwie trudni do rozróżnienia? Że zaciera się granica między dobrem i złem?
Ci ludzie muszą się znać. Bo jak ktoś kogoś śledzi i inwigiluje, musi go rozumieć. Inaczej nic z tego nie wyjdzie. Aby zaaresztować naprawdę groźnego i inteligentnego przestępcę, trzeba być blisko niego, umieć mówić tym samym językiem.
Panu trudno było się tego nauczyć?
Trudne dla mnie było to to, że znowu musiałem odkryć się przed ludźmi. Gangster, którego gram, jest groźnym bandytą, ale też ojcem. Aby pokazać dwie strony tego bohatera tak, żeby widz w niego uwierzył, musiałem mu oddać swoje emocje i uczucia dziecka, które stracił.
Łatwo się panu z takich emocji potem oczyścić?
Oczyszczam się, gdy kończę ujęcie. Słyszę “stop”, mówię “dziękuję bardzo” i o wszystkim zapominam. Słowo honoru. Staram się nie powtarzać dubla, bo mnie to za dużo kosztuje.
Ma pan szczęście, dla wielu aktorów wychodzenie z roli bywa problematyczne.
Wielu aktorów ma problemy z życiem. Zwłaszcza ci, którzy kochają ten zawód.
Pan potrafiłby sobie wyobrazić życie bez aktorstwa?
Żyłem bez tego zawodu ostatnie dziesięć lat i jakoś mi to nie przeszkadzało.