Bożena Janicka: Minister z Francji
Political fiction; taką nazwę nosi gatunek filmowy, w którym polityka stanowi tylko specyficzny składnik historii sensacyjno-kryminalnej. W ambitniejszej wersji bywa odwrotnie: polityka jest ważniejsza, a dodatki typu romansowo-obyczajowego (np. w *„Idach marcowych”) mają uatrakcyjnić nudny towar, jakim jest ona sama. Na tym tle przypadek „Ministra” (reż. Pierre Schöller, nagroda FIPRESCI w ubiegłym roku w Cannes) wydaje się szczególny. Jest jak w definicji z encyklopedii, gdzie określa się politykę jako „Umiejętność sprawowania władzy”. A więc nie ten etap, kiedy walczy się aby ją zdobyć, lecz by już zdobytej nie utracić w następnych wyborach.*
25.04.2012 18:16
Film jest francusko-belgijski, lecz prawie wszystko da się przełożyć z francuskiego „na nasze”. Jest trochę tak, jakby Francuzi nas wyręczyli. Byłoby nieźle, gdyby potwierdziła się konstatacja Podkomorzego z „Pana Tadeusza”, że „co Francuz wymyśli, to Polak polubi”, lecz nieobecność zwykłych bonusów zapewne sprawi, że „Minister” rekordów frekwencji nie pobije. Tymczasem nie ma tu wprawdzie atrakcji kryminalno-romansowych, lecz są inne: można pochodzić dwie godziny w skórze ministra, który w odróżnieniu od malowniczych figur z klasycznego political fiction wie naprawdę, na czym polega ta niewdzięczna robota. A doświadczeni tłumacze „na nasze” mogą się zabawić podstawianiem w miejsce nazwisk francuskich - brzmiących bardziej swojsko.
Bertrand Saint-Jean jest ministrem transportu. Jak można przeczytać w ulotce filmu, „w nocy budzi go sekretarka”, bo rozbił się w Ardenach autobus z dziećmi, wracającymi z wycieczki, są liczne ofiary śmiertelne. Sekretarka obudziłaby go w filmie amerykańskim, tutaj jest tak: do ministerstwa dzwoni w nocy prefekt, który wiadomość o wypadku otrzymał z policji, telefon odbiera dyżurujący urzędnik, powiadamia szefa gabinetu, szef decyduje, że trzeba obudzić ministra, bo „nie wolno powtórzyć tego samego błędu”, czyli zapewne zlekceważono kiedyś podobne zdarzenie. Wszystko to trwa niewiele dłużej, niż przeczytanie tego opisu – a pokazano rzeczywisty przebieg działania. Rzeczowo, wiarygodnie, bez dzwoniącej w nocy sekretarki czyli filmowej bujdy. W podobny sposób opowiadany jest cały film.
Minister przyleciał helikopterem na miejsce wypadku, gdzie oczywiście nie miał nic do zrobienia, lecz kiedy obskoczyli go dziennikarze, którzy też natychmiast się zjawili, powiedział, co trzeba: że państwo się zaopiekuje, że solidarność w chwili próby. Natomiast jego rzeczniczka prasowa, która przyleciała z nim również, dopilnowała reszty: żeby ktoś zamienił się z nim na krawaty, bo miał kolorowy, a przyjechała telewizja i żeby jutro dać pierwszeństwo stacji, która ma największą oglądalność.
Nazajutrz przed kamerami owej najliczniej oglądanej zapytano ministra, dlaczego tamten autobus jechał stromą drogą, chociaż padał śnieg. Do odpowiedzialności za śnieg minister się nie przyznał, gdyż śnieg zaczął padać później, lecz zapytany przy okazji, czy to prawda, że przygotowuje się prywatyzację dworców kolejowych, zdementował te pogłoski i stanowczo zaprzeczył. Uruchomił w ten sposób ciąg wydarzeń, rozgrywających się w atmosferze przecieków do prasy, potwierdzeń i zaprzeczeń, spekulacji i domysłów. Znalazł się w centrum burzy.
Resort finansów jest wściekły, bo ta prywatyzacja miała podreperować kasę. Premier i prezydent są wściekli, bo trudno dementować dementi własnego ministra, a jeśli nie zlikwiduje się ogromnej dziury w budżecie, w następnych wyborach mogą być pewni przegranej. Związki zawodowe są wściekłe, bo nie mają złudzeń jak to się skończy, przewidują podwyżkę cen biletów i zapowiadają protesty uliczne. Bezrobotni są wściekli, bo widzą, ze rząd zajmuje się wszystkim, tylko nie ich sytuacją. Klub partyjny w parlamencie jest wściekły najbardziej, lecz który i dlaczego – to już mogą zrozumieć do końca wyłącznie Francuzi.
I tylko minister ma jasność w temacie: jeśli nie sprywatyzuje – wyleci: Jak to rozegra dalej, a właściwie jak ci, którzy mają prawdziwą władzę zagrają nim jak kostką do gry, czym za to zapłaci jako człowiek, kto u jego boku straci życie – to już w kinie, na ekranie.
Ale to on, nie tamci, którzy są wyżej musi wysłuchać od pewnej młodej kobiety, co o politykach sądzą tacy, jak ona. „Jesteście żałośni, niedojrzali, nic was nie obchodzi, tylko wasze ambicyjki, wasze małe wojenki”. A kiedy minister chce się dowiedzieć, czy ona głosuje, usłyszy: „Nie pana sprawa”. Lecz żona francuskiego kierowcy – bo to z nią rozmawia minister – powie również coś, co „na nasze” chyba się nie przekłada: „Mąż się nie przyznaje, że wozi ministra, bo się wstydzi”.
Ta rozmowa odbyła się w domu kierowcy, dokąd minister bezceremonialnie sam się zaprosił po wyjątkowo przykrym dniu. A właściwie w przyczepie samochodowej, w której kierowca mieszka wraz z żoną, bo na ukończenie budowy czegoś lepszego nie mają pieniędzy. I w tej przyczepie minister zalał się na sztywno. Kierowca odwozi go do domu, wnosi na plecach pod drzwi mieszkania, sadza pod drzwiami i dzwoni. Drzwi się otwierają – i minister pada na płasko, bo stracił oparcie. Kierowca z należnym szacunkiem przekracza leżącego, wchodzi do holu i wspólnie z jego małżonką wciągają go do środka. Nie wiadomo, co małżonka ministra myśli w tym momencie o politykach, czy zgodziłaby się z żoną kierowcy, bo powie tylko grzecznie: merci.
Tej sceny nie trzeba tłumaczyć z francuskiego na nasze, wygląda raczej na to, że z „naszego” przetłumaczono ją na francuski.