Świetnie zagrał, znakomicie wcielił się w postać, był wiarygodny, jako – itp. Takie formułki służą zazwyczaj do tego, by zakomunikować, że aktor (aktorka) po prostu nam się w jakimś filmie podobał. Dopiero później zdajemy sobie sprawę, że chciał nam także powiedzieć coś o człowieku, czyli o nas samych. Tak było również w przypadku roli *Mariana Dziędziela w „Krecie”. Niemłody mężczyzna, którego gra w tym filmie, nazywa się Zygmunt Kowal.*
Kiedyś pracował w kopalni, był działaczem Solidarności, przywódcą górniczego strajku po ogłoszeniu stanu wojennego w grudniu 81’. Dziś, już na emeryturze, jeździ z synem do Francji po używaną odzież, którą dostarczają do sklepów. I oto nagle w jednej z gazet ukazuje się tekst, oskarżający go o współpracę z SB.
Kowal ani nie zaprzecza, ani się nie przyznaje; milczy. Kiedy syn zapyta go wprost, jak to było, przedstawi mu wersję przykłamaną. Nie potrafi, nie chce, nie może się przyznać? Milczy z lęku przed osobistą katastrofą, jaką byłoby przyznanie się do winy, ale czy tylko dlatego?
To nie jest fil o lustracji; zresztą wygląda na to, że ten temat już się wypalił. W „Krecie” ukryte jest pytanie, które może dotyczyć każdego: jak żyć z winą, którą się w sobie nosi. Czy po latach wina zachowuje swój ciężar, czy jest już tylko coraz bledszym zapisem w pamięci?
Zygmunt Kowal zgodził się na współpracę z SB, bo to był warunek, by jego chorą żonę przewieziono do najlepszego szpitala w Warszawie. Lecz żony nie udało się uratować, zmarła. Po jej śmierci odmówił dalszej współpracy, ale uległ wobec groźby, że odbiorą mu synka i umieszczą w Domu Dziecka.
Co człowiek może zrobić z dawną winą? Ukrywać ją do końca, w imię życia, które nieprzerwanie idzie naprzód? Dziś tamten dzieciak, niewinna przyczyna ojcowskiej zdrady, sam jest ojcem, świat wokół wygląda zupełnie inaczej. A on przed laty znalazł się w sytuacji, w której żaden wybór nie był przecież dobry. Gdyby wtedy podjął inną decyzję, dzisiaj czułby się może bardziej winien. Lecz jeśli się przyzna, będzie się liczyło tylko to, co wspólnotowe, a nie prywatne, jego sumienie nie będzie obchodziło nikogo. Natomiast synowi nie może powiedzieć całej prawdy, bo byłoby tak, jakby część winy chciał przerzucić na niego, obarczając go ponadto hańbą, że jest synem zdrajcy.
Są również dawni koledzy. Jeśli on, były działacz Solidarności, przywódca strajku przyzna się, że współpracował z SB, odbierze im poczucie dumy, że uczestniczyli w czymś ważnym i wielkim i że to ważne i wielkie było w porządku. A taka duma jest może tym najlepszym, co im pozostało.
Przyznać się, żeby do dawnego dramatu dodać akt następny? Dlaczego, po co?
Chyba mniej więcej tak myśli Zygmunt Kowal. Nikomu się nie zwierzał, lecz „za pomocą środków prawie niemożliwych do odkrycia” zasugerował to aktor. Gdybyśmy byli ławą przysięgłych, Kowal Mariana Dziędziela mógłby chyba liczyć na werdykt: niewinny.
Lecz jest coś jeszcze, o czym na pewno nie zapomniałby prokurator.
Otóż pewien młody mężczyzna wykrzyczał synowi Kowala, czego dowiedział się od swojego ojca, który brał udział w tym samym strajku. To Kowal pierwszy rzucił kamieniem w ZOMO-wców, rozpoczynając walkę, która zakończyła się krwawą pacyfikacją górników. Gdyby nie ten rzucony kamień, górnicy trochę by pokrzyczeli, a potem rozeszli się do domów. Tak uważał ojciec tego młodego mężczyzny.
Zygmunt Kowal – SB-ecki prowokator, świadomie zaostrzający sytuację, żeby ZOMO mogło zacząć strzelać? Jeśli byłaby to prawda, nie mogłaby go uniewinnić ani żadna ława przysięgłych, ani on sam siebie. Ale w to posądzenie uwierzyć nie można. Pierwszy rzucił kamieniem, bo miał powody, by tamtych nienawidzić bardziej, niż inni górnicy, bo czuł się silny wśród swoich, znów był jednym z nich.
Musiało być właśnie tak. Przecież poznaliśmy dobrze Zygmunta Kowala, chociaż nie chciał się przed nami wyspowiadać. Musiało być właśnie tak – i na pewno było.
Jakim sposobem przekonał nas o tym aktor, Marian Dziędziel – jego tajemnica.