Poznałem. W Cannes w 2010 roku. Czekałem na pokaz prasowy filmu Allena przez bitą godzinę w ulewnym deszczu, a rzeczony brunet z obsługi festiwalu roztoczył nad nami, przemokniętymi dziennikarzami, parasol o rozpiętości dobrego metra. Pomyślałem, że to nawet zabawne. Na film nie udało mi się jednak dostać, miejsca skończyły się na kilka osób przede mną. Później były jeszcze dwie okazje, obie niewykorzystane. Ścisk był niesamowity. Wszyscy chcieli „…bruneta” zobaczyć. Ach, gdybym wtedy wiedział…
Nie owijając w bawełnę, Woody nakręcił jeden ze słabszych swoich filmów. Piszę to jako jego oddany, często bezkrytyczny, wielbiciel. Nakręcił film błahy, miałki, pozbawiony humoru i konfliktu z prawdziwego zdarzenia, co nie przytrafiło mu się… Ha, chyba nigdy.
Czyżby zmęczenie dało o sobie znać? Czasy, kiedy Allen kręcił wytrawne komediodramaty dla nowojorskiej bohemy, dawno minęły. Dziś podstarzały okularnik rzadko już wraca do dawnej formy (w ostatniej dekadzie zrobił to bodajże raz – przy „Wszystko gra”), pielęgnując raczej wiecznego chłopca w sobie. Układ wydaje się zresztą jasny. On wciąż kręci jeden film rocznie, a my – pod warunkiem, że tytułujemy się jego wielbicielami - przyjmujemy go z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Można więc spojrzeć przychylnie na ostatnie jego, trochę rozmemłane i zaprawione zbyt przystępnymi tezami, filmy, ale „…brunet”, płynąc na fali europejskich wojażów Woody’ego, prosi o zdecydowanie zbyt wiele.
Przede wszystkim, nie ma tu autonomii względem poprzednich jego dokonań, co dziwi o tyle, że każdy z ostatnich filmów Allena czymś się wyróżnia. Każdy ma swoje gwiazdy, które budują mu niezależny mit, w każdym z jakiegoś powodu liczy się tło – Londyn, Nowy Jork, Iberia. A tutaj? Wątki – kryzys wieku średniego, niewierność, miłosne frustracje i fascynacje, pokręcone koleje losu – bez wyjątku zaczerpnięte są z innych, lepszych jego filmów. Obsada obfituje zaś w nazwiska powyciągane z krain do tego stopnia egzotycznych, że nie potrafi znaleźć ze sobą wspólnego języka.
Jest tu Naomi Watts, są Antonio Banderas i Anthony Hopkins i Josh Brolin, jest Freida Pinto. Wszyscy ładnie wyglądają, romansują, unieszczęśliwiają się za wszelką cenę i… nic poza tym. Aktorskiego kolektywu, co było normą u Allena choćby w latach 70. i 80., w żaden sposób nie tworzą. Także tło, czyli odwiedzony raz wtóry Londyn, nie znajduje większego uzasadnienia, niczego nie determinuje, nie dopełnia.
Pierwszy raz jestem w obliczu Allena bezradny. Nie wiem co z jego filmu wyczytać. Że kłamstwo ma krótkie nogi? Że z wiekiem wszystkim nam odbija i zaprzedajemy swe młodzieńcze ideały? Że niezbadane są koleje losu? Ale przecież… Wszystko to już było, naprawdę! Woody przerobił każdy z tych wątków, z każdym z nich się skonfrontował.
W tym kontekście, jego najnowszy film przypomina kolorową widokówkę z ulubionego miasta, na której… nic nie wpisano, nawet pozdrowień. Niby miło, a jednak…