''Cafe Society'': Wszystko gra [RECENZJA]
13.05.2016 19:12
Kiedy ogłoszono program Cannes, posypały się gromy. No bo jak można na film otwarcia wybrać najnowszy obraz twórcy, który zjada własny ogon i niemiłosiernie się powtarza? Rzeczywiście, ostatnie dzieła Allena pozostawiały wiele do życzenia. A pokazywany na Lazurowym Wybrzeżu w ubiegłym roku „Irracjonalny mężczyzna” odbierał nadzieję na to, że kiedyś będzie lepiej. Tymczasem spotkało nas zaskoczenie. „Café Society” ma w sobie humor, inteligencję, polot i styl, o które nie podejrzewalibyśmy już Allena. Poza tym ma też dobry scenariusz i aktorów, od których trudno oderwać wzrok.
Wybijają się zwłaszcza Jesse Eisenberg, o którym w ostatnim czasie prasa nie wypowiadała się dobrze. Narzekano, że każda jego kolejna rola to, w ten czy inny sposób, powtórka z „Social Network” Davida Finchera, w którym wcielił się w rolę założyciela Facebooka, Marka Zuckerberga. Tym razem aktor pokazuje inną twarz, choć korzysta z podobnej maniery. Wciela sie w bohatera, którego w poprzednich filmach Allena grał sam reżyser (tu prowadzi narrację z offu). Jest strachliwym neurotykiem-intelektualistą, który „nie ma nic przeciwko śmierci, jeśli tylko nie ma jej obok”. To właśnie on, Bobby, przejdzie w filmie najważniejszą przemianę. Gdy zjawi się na Zachodnim Wybrzeżu – tak! tym razem Allen nie kręci w swoim ukochanym Nowym Jorku ani w żadnej ze stolic europejskich – trafi pod płaszcz wuja Phila, agenta najważniejszych gwiazd hollywoodzkich (Steve Carrell). Ale to nie on zrobi na nim największe wrażenie, tylko jego sekretarka Vonnie (dobra Kristen Stewart). Oczywiście, Bobby zakocha się w niej bez reszty, co
Allenowi posłuży do zaserwowania kilku przerabianych już żartów o beznadziei życia, niedoli miłości i złudzeniu, że życie ma sens. Bo Vonnie – i nie jest to żaden spoiler – ma już chłopaka w osobie wuja Phila. Ale uwaga: te żarty wciąż bawią. Aktorzy czują je bezbłędnie, dzięki czemu udaje im się wykorzystać potencjał tkwiący w skomplikowanych relacjach i jeszcze bardziej zawiłych oczekiwaniach, które ich bohaterowie mają wobec siebie.
Mimo to, oczekiwania widzów nie powinny być zbyt duże. Tym razem nie mamy do czynienia z arcydziełem na miarę „Manhattanu” czy „Purpurowej Róży z Kairu”, co nie oznacza na szczęście, że Allen dołuje. Jego film jest śmieszny, piękny i sentymentalny. Duża w tym zasługa wybitnego operatora Vittoria Storary, który niegdyś stał za kamerą filmów Bernarda Bertolucciego czy Francisa Forda Coppoli. Każdy kadr jest tu bezbłędnie oświetlony, co jeszcze bardziej podkreśla nastrój nostalgii za czasami, w których dzieje się akcja filmu. A te przypadają na lata 30., gdy w kawiarnianym gwarze artyści, intelektualiści i politycy dyskutowali o przyszłości świata, istocie miłości i sensie istnienia. Choć opowiada o innej dekadzie, „Café Society” najbliżej do „Ave, Cezar” braci Coen. Z tym, że film nowojorczyka niesie za sobą ciekawszą historię i bardziej wyrobiony dowcip. Woody znów wrócił do kinowej socjety. Oby pozostał w jej szeregach jak najdłużej.
7/10 Artur Zaborski