Cãlin Peter Netzer: "Ludzie przyciągają się, ale nie zawsze chodzi o miłość". 5 pytań do czołowego europejskiego reżysera
- Używaliśmy protezy. W filmie jest dużo seksu, ale przez seks chciałem także pokazać, że moi bohaterowie są neurotykami, dla których miłość wiąże się z desperacją. Tak naprawdę są w toksycznej relacji, w której jest bardzo mało miejsca na miłość - mówi w rozmowie z WP reżyser filmu "Ana, mon amour".
Do kin wchodzi jeden z najważniejszych filmów Berlinale 2017. "Ana, mon amour" to nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem wnikliwa wiwisekcja toksycznych relacji w związku i rodzinie oraz, last but not least, najodważniejsza scena seksu w europejskim kinie ostatnich lat. Co na temat filmu ma do powiedzenia reżyser?
Łukasz Knap: Pana film wygląda chwilami jak dokument. Na planie było dużo improwizacji?
Cãlin Peter Netzer: Niezupełnie. Kręciliśmy w prawdziwych miejscach. Chciałem kręcić całą scenę od razu, dwoma kamerami. Ze względu na wiele trudnych scen, zależało mi na tym, aby aktorzy mogli czuć się względnie swobodnie.
W filmie jest bardzo odważna scena seksu. Wymagała wielu powtórek?
Tak, zrobiliśmy kilka prób, ale nie było prawdziwego seksu na planie. Aktorzy grali. Używaliśmy protezy. W filmie jest dużo seksu, ale przez seks chciałem także pokazać, że moi bohaterowie są neurotykami, dla których miłość wiąże się z desperacją. Tak naprawdę są w toksycznej relacji, w której jest bardzo mało miejsca na miłość. Ludzie wiążą się i nazywają swój związek miłością, ale często jest w tym więcej uzależnienia niż miłości.
Jednym z głównych wątków jest terapia. Pan też był na terapii?
Oczywiście. Terapia była dla mnie bardzo ważna. Postanowiłem ją rozpocząć, ponieważ przestałem rozumieć siebie. Wydawało mi się, że coś wiem o sobie, ale nie radziłem sobie z wieloma sprawami. Niektórzy chodzą ze swoimi sprawami do popa, ale w moim przypadku to nie wchodziło to w grę. Terapia bardzo mi pomogła. Pomogła też moim aktorom, których poprosiłem, żeby zmierzyli się z tym, czym mierzą się osoby na terapii, na którą nie chodzi się dla fanaberii. Chciałem, żeby w ten sposób poczuli wagę dialogów.
Kino rumuńskie święci triumfy na najważniejszych festiwalach filmowych. Czy tworzą państwo grupę zgranych reżyserów?
Pierwsze filmy rumuńskie powstały na przekór wszystkiemu, nawet wbrew rodzimej widowni, która do dziś nie chodzi do kina na ambitne rumuńskie filmy. Cristian Mungiu był moim kolegą ze studiów, znamy się, ale nie jesteśmy przyjaciółmi. Czasami rozmawiamy o swoich projektach, czytamy scenariusze, oglądamy pierwsze wersje zmontowanych filmów. Ale prawda jest taka, że trochę też ze sobą rywalizujemy, ponieważ rynek filmowy nie jest taki duży, to nas stymuluje do bardziej wytężonej pracy.
W ubiegłym roku Rumuni po raz pierwszy w historii po 1989 r. tak tłumnie wyszli na ulicę, żeby zaprotestować przeciwko korupcji w rządzie. Myśli pan, że ten zwrot doprowadzi do zmiany w społeczeństwie rumuńskim?
Nie. Bardzo wspieram wszystkie działania, które doprowadziły do tego, że ludzie zaczęli protestować. Ale sytuacja jest niezwykle skomplikowana i niestety nie widzę tu szansy na szybki happy end. Nawet jeśli dojdzie do wymiany polityków, to ci, którzy przyjdą po skorumpowanych ludziach, którzy rządzą obecnie Rumunią, mają podobną mentalność. Potrzeba kilku generacji, żebyśmy zobaczyli prawdziwą zmianę. W tej kwestii nie jestem dobrej myśli.