„Chata”: 101 przykazań dla leniwych [RECENZJA]
Niezależnie od wiary i wyznania, podejścia do religii i posiadania własnych przekonań – „Chata” to, wbrew pozorom, film do zadumy i refleksji. Zaczyna się i kończy jak kazanie natchnionego pastora, ale w gruncie rzeczy to głęboko przemyślana lekcja wybaczania i zaufania. Opowiedziana wprost, epatująca prostacką momentami symboliką i niezbyt subtelną metaforą, ale całkiem skuteczna. Jeśli droga do zbawienia wiedzie przez sztukę, a Bóg jest czarną kobietą, to może warto dać „Chacie” szansę.
Mack (Sam Worthington)
pochodzi z rozbitej alkoholem rodziny. Chodził do kościoła, ale za dziecięcą wiarę i szczerość spotkała go surowa kara. Od tamtej pory religia kojarzy mu się tylko z przykrym obowiązkiem, a cotygodniowe rytuały – z próbą odłożenia w czasie tego, co nieuniknione. Po latach stara się natomiast być dla swoich dzieci ojcem, jakiego sam nigdy nie miał. Dlatego, kiedy pewnego lata zabiera syna i córki na kemping, nic nie zwiastuje kłopotów. Do czasu. Gdy usiłuje ratować starsze dzieci z wypadku na jeziorze, młodsza córka zostaje uprowadzona przez niebezpiecznego przestępcę, który grasuje w okolicy. Tak zaczyna się osobliwy czyściec całej rodziny, w którym wszyscy uparcie trwają, a drogi wyjścia nie widać. Pewnego dnia Mack otrzymuje tajemniczą wiadomość, z której wynika, że sam Bóg chce z nim porozmawiać. Bohater wije się i miota, walczy sam ze sobą, by w końcu na własny użytek odkryć, że droga do wybaczenia wiedzie przez niewyobrażalne cierpienie.
Główny problem przypowieściowej „Chaty” tkwi w sposobie narracji, ogólnym tonie i siermiężnej symbolice. Niełatwo jest zadomowić się też w samej konwencji, wszak film Stuarta Hazeldine’a początkowo brzmi i wygląda jak poradnikowa chrześcijańska propaganda w stylu „101 przykazań dla leniwych”. Kilka lat temu podobne zjawisko można było zaobserwować przy okazji polskiej premiery „Bóg nie umarł” – filmu, który zgromadził w Ameryce rekordowe widownie, ale okazał się niewiele ciekawszy (i nie lepiej zrobiony) niż telezakupy. Fenomen tego rodzaju obrazów (szczególnie w południowej części Stanów Zjednoczonych) to temat na długi esej, warto jednak pamiętać, że fascynacja widzów tą tematyką nie bierze się z niczego, a jej źródeł należy upatrywać już w hollywoodzkich widowiskach spod znaku „krzyża i sandałów” („Ben Hur”, „Spartakus”, „Dziesięcioro przykazań”).
Niezależnie od przyczyny, takie „dziełka” w ostatnim czasie wciąż uparcie powstają i w dalszym ciągu gromadzą publiczność. Na tle podobnych tytułów regularnie, choć z pewną nieśmiałością wkradających się do kin, „Chata” naprawdę nie wypada źle. Może to kwestia doboru aktorów, może naprawdę głębokich i przemyślanych dialogów. Trzeba jednak przyznać, że wizja znanego z „Avatara” i „Starcia tytanów” Worthingtona w roli złamanego żałobą ojca wydaje się co najmniej intrygująca, podobnie zresztą jak Octavii Spencer w roli samego Boga. To nie herezje – to samo kino! Twórcom trzeba oddać sprawiedliwość, bo w „Chacie” naprawdę dużo się zgrabnie klei. Widać ogromną pracę trzech scenarzystów (w tym Destina Crettona, autora fenomenalnej „Przechowalni Numer 12”) nad tym, aby każda przyczyna miała swój skutek, każdy bohater – cel, a pojedyncza emocja – ujście. Jeśli więc zostawimy z boku różne osobliwości, w stylu chodzenia z Jezusem po wodzie (sic!), magicznych ogrodów dobra i zła (sic!) czy jaskiń mądrości (sic!) i wsłuchamy się w to, co bohaterowie rzeczywiście mówią, okaże się, że ma to sens. I było warto.