Ciemno, prawie noc: a miało być tak pięknie. Nie wyszło [RECENZJA]
Głośna, nagradzana powieść i doborowa ekipa po obu stronach kamery. Niby nie mogło się nie udać. A jednak. Wyczekiwane od miesięcy "Ciemno, prawie noc" to, niestety, film fatalny.
Bo o ile baśniowa forma mogła przysłużyć się powieściowemu pierwowzorowi Joanny Bator, tak Borysowi Lankoszowi rozpięcie filmu pomiędzy paroma biegunami gatunkowymi i sięganie po coraz to inne tonacje popsuło robotę. Nietrudno sobie wyobrazić, jak kusząca dla artysty musi być perspektywa zmierzenia się z trudnymi do zaklasyfikowania dziełami, które dziarsko spoglądają to tu, to tam, siłującymi się z materią literacką zarówno na poziomie treści, jak i formy.
Tyle że zamierzenie, może i ambitne, przeszczepienia na ekran tego, co stanowiło o sile książki Bator obnaża podstawowe słabości filmu Lankosza, który bywa tak kuriozalny, że aż karykaturalny.
A jednak nieźle rozrysowana, przynajmniej na etapie sceny otwierającej, wydaje się być postać dziennikarki Alicji Tabor (zdyscyplinowana, niemalże zobojętniała Magdalena Cielecka), wyraźnie odcinająca się od prowincjonalnych dziwności zubożałego rejonu Dolnego Śląska, gdzie opłakany stan kamienic odpowiada kondycji ludzkiego ducha.
Chciałoby się rzec, że im dalej od stolicy, tym robi się dziwaczniej, jak po drugiej stronie lustra. Ba, nasza rodzima Alicja zejdzie nawet do króliczej nory i aż szkoda, że owe nawiązania prowadzą zwykle donikąd i pełnią co najwyżej rolę ornamentacyjnego rekwizytu.
Jest w całej tej wyprawie jednak pewien haczyk, gdyż Tabor wychowała się na wałbrzyskiej ziemi i powraca do swojego starego domu napisać reportaż o zaginionych dzieciach, ale już dawno wyrwała się stąd z korzeniami i jest tu obca nawet dla siebie samej.
O ile jednak intrygujący jest pomysł na podobnie nakreślony świat, tak Alicji przypisana zostaje rola niemalże biernej obserwatorki, która mozolnie zbiera materiał do artykułu, rozmawiając z miejscowymi. I tutaj wychodzi szydło, czyli literacki rodowód tej fabuły, która co i rusz ucieka do długiej, deklamowanej z emfazą retrospektywy, a gdy podczas kinowego seansu zamknąć na chwilę oczy, można by przysiąc, że Jerzy Trela czyta audiobook.
Lankosz co prawda nie mami publiczności, że ta ma przed sobą czystej wody kryminał, ale jednak oblepia treściami konkretny gatunkowy szkielet, a intryga rozplątuje się tutaj praktycznie sama, bo wszyscy wokół dzierżą komplet odpowiedzi, których szuka Alicja. A także i te, których nie szuka.
Ciekawym zabiegiem mogłyby być porozrzucane tu i ówdzie "czerwone śledzie", czyli mylne tropy prowadzące donikąd, ale, oglądając "Ciemno, prawie noc", trudno uwierzyć, że to nie scenopisarskie potknięcia, a faktyczny zamysł twórczy. I nie chodzi bynajmniej o to, że wszystkie te pętelki i supełki zaplecione są misternie; raczej nie dość mocno je zaciśnięto.
Pal jednak licho te znaki zapytania, niedociągnięcia i nagłe wolty, bo bodaj najsłabszym ogniwem filmu Lankosza jest nieumiejętne wykreowanie koniecznej dla podobnej fabuły atmosfery ciągłego napięcia, z której raz po raz wyrywają oglądającego gwałtowne wtręty, począwszy od migawek ze snu Alicji, na wyskakujących zza węgła postaciach kończąc.
A, dodajmy, niemal każdy bez wyjątku jest tutaj chodzącym przypadkiem klinicznym lub skrywa straszliwą tajemnicę z dzieciństwa i choć przy odrobinie dobrej woli szłoby się domyślić, że może chodzić o tragedie, jakimi nasiąkły Ziemie Odzyskane, film tylko prześlizguje się po jednej myśli i zaraz umyka ku kolejnej.
Lankosz próbuje operować narzędziami gatunkowymi z nieprzystającą do nieprzeciętnie utalentowanego przecież reżysera naiwnością i epizodyczne postaci mamroczą tajemnicze słowa, na drugi plan zwraca uwagę mało subtelny podmuch targający włosy Alicji, kto inny ma oszpeconą połowę twarzy.
Cała ta galeria niesamowitości może i by się obroniła, ale nie zestawiona z deklaratywnymi, ewidentnie literackimi dialogami ciążącymi filmowi jak kula u nogi, siermiężnie poprowadzoną intrygą i niedogotowanymi wątkami, które umyślnie pomijam, nie chcąc ryzykować skonfundowania czytelnika.
Gdyby chodziło o inny film, inną powieść i innego reżysera, może i dałoby się przymknąć oko na to i owo, lecz nie tym razem. Lankosza stać bowiem na więcej, a i my zasługujemy na lepsze kino.