''Creed: Narodziny legendy'': Rocky powraca w wielkim stylu [RECENZJA]
Wydawało się, że seria filmów o Rockym to przeszłość, do której Hollywood nie będzie wracać. “Włoski ogier” był dzieckiem swoich czasów, więc po co odgrzewać stare kotlety? A jednak sięganie po ikony popkultury może być uzasadnione - “Creed: Narodziny legendy” jest tego najlepszym przykładem.
W siódmej części Rocky już nie śni o boksie. Jest starzejącym się bokserem z pomarszczoną twarzą o fakturze starej, zmiętej ścierki. Ludzie na ulicy wciąż go rozpoznają i zwracają się do niego per “mistrzu”, co jest jednocześnie miłe i uwłaczające. Co z tym tytułem ma zrobić starzejący się samotny bokser na emeryturze, który chwile wytchnienia znajduje na cmentarzu i rozmowach ze zmarłą żoną? Zrobić tablicę, przypiąć ją sobie do czoła i zabrać do grobu?
Rocky nie marzy o boksie, ale marzy o nim Adonis (sic!) Johnson, nieślubny syn legendarnego pięściarza Apolla Creeda, z którym Balboa kiedyś zmierzył się w pojedynku. Kto może lepiej wprowadzić go w arkana krwawego sportu niż bokser, który spuścił łomot jego ojcu? Rocky nie pali się szczególnie do wejścia w rolę trenera, ale zgadza się po wielu namowach.
Siła tasiemca bokserskiego pt. “Rocky” bierze się z jego tchnącego amerykańskim optymizmem przesłania o zdolności przekraczania swoich granic - jeśli zwykły chłopek, taki jak Rocky, może zostać mistrzem świata, to znaczy, że każdy może nim być. Wystarczy bardzo chcieć i mieć wystarczająco dużo zapału. Siódma część wzbogaca serię o nowy wątek - poszukiwania własnej tożsamości, walkę o własne imię. Walczy nie tylko Adonis, ale też Rocky, który musi pogodzić się z świadomością, że może osiągnąć coś w życiu poza ringiem.
“Rocky” w reżyserii *Ryana Cooglera, twórcy znakomitego niezależnego filmu „Fruitvale Station”, w ciekawy sposób łączy stare z nowym - to pełnokrwiste kino bokserskie, w którym jest miejsce na tradycyjne, dynamicznie zmontowane sceny treningów i walk z opowieścią o przyjaźni czarnoskórego pięściarza z białym trenerem.*Podkreślam wątek rasowy, ponieważ jest on sprytnie przemycony w tym filmie. Dla umiejętności zabawy reżysera z gatunkiem - czapki z głów!
Na wielkie oklaski zasługuje również Sylvester Stallone, który dawno nie dał tak świetnego występu. Jego bokser na emeryturze to fantastyczny popis dystansu Stallone’a do swojej kanonicznej roli, w fantastycznym duecie z Michalem B. Jordanem w roli pięściarza, który musi zmierzyć się z cieniem własnego ojca. Nie zdziwiłbym się, gdyby obaj panowie zostali nominowani do Oscara.
Wszystkie znaki na niebie mówią, że filmowe przygody Rocky’ego nie skończą się na siódmej rundzie. Ale jeśli mają być kontynuowane w tak brawurowy sposób, jak w “Creedzie”, należy tylko przyklasnąć amerykańskim producentom - warto czekać na więcej, a wcześniej iść oczywiście do kina, jest po co!
Ocena: 8/10
Łukasz Knap