"Czarna Pantera” [RECENZJA]: wybitny film Marvela. Nasza ocena 10/10
Widowisko Ryana Cooglera jest dla kina superbohaterskiego tym, czym w zeszłym roku okazało się "Uciekaj!” Jordana Peele'a dla horroru: znakomitym filmem gatunkowym przepuszczonym przez filtr rasy. Oba dzieła celebrują czarną tożsamość na swój sposób i przyciągają widzów jak magnes.
09.02.2018 | aktual.: 12.02.2018 11:00
Po ładnie animowanym prologu streszczającym pokrótce historię utopijnej Wakandy, fikcyjnego afrykańskiego kraju położonego na bezcennych złożach minerału vibranium, kolejna retrospekcja "Czarnej Pantery" przenosi nas do kalifornijskiego Oakland roku 1992. To tutaj narodził się reżyser Ryan Coogler, ale także tu Huey P. Newton i Bobby Seale założyli radykalną Partię Czarnych Panter - co niebezpośrednio rezonuje z ciężarem tematycznym filmu, skądinąd najbardziej rozpolitykowanego ze wszystkich dotychczasowych odcinków franczyzy MCU.
Na tymże ładunku politycznym zasadza się wyjątkowość "Pantery": zamiast sięgać po potwory z kosmosu i tym podobne atrakcje, Coogler na potrzeby intrygi poniekąd wskrzesza starą debatę między zwolennikami Martina Luthera Kinga a Malcolma X, między biernym oporem a bojowym czarnym aktywizmem. Tyle że tym razem kontekst nie jest wyłącznie afroamerykański i obok resentymentów typowych dla nowej fali filmów o rasie (topos buntu – od niewolnictwa do zaangażowanego rapu, symbolizowanego tu np. poprzez plakaty Public Enemy)
pojawiają się otwarte nawiązania do problemów ekonomicznych Afryki, kryzysu uchodźczego czy terroryzmu Boko Haram. Samo vibranium to czytelne odniesienie do okupionego krwią milionów Afrykańczyków koltanu, surowca wykorzystywanego do wytwarzania produktów cyfrowych, a występującego głównie w rejonie Konga.
Właściwa akcja zawiązuje się po wydarzeniach przedstawionych w "Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów", po śmierci króla T’Chaki podczas ataku na siedzibę ONZ. T’Challa (Chadwick Boseman)
powraca zatem do Wakandy, aby objąć władzę po ojcu, co jednakże zostaje zakwestionowane i skutkuje swoistą "grą o tron", jak również wewnętrznym rozdarciem bohatera między powinnością wobec tradycji a własną koncepcją rządów, bardziej liberalną i otwartą na świat.
Zobacz zwiastun filmu "Czarna Pantera"
Afrykański "Ojciec chrzestny", Bond i "Król Lew" w jednym
Pierwszy akt filmu jest trochę jak afrykański "Ojciec chrzestny": niespieszna saga rodzinna pełna specyficznych rytuałów, majestatycznych gestów i szekspirowskich dylematów. W akcie drugim, rozgrywanym głównie w Korei, dostajemy ekscytujące kino akcji w duchu Bonda. Akt trzeci to już natomiast "Król Lew" - i proszę się nie śmiać, bo to żaden przytyk, ale schemat narracyjny jest niemal identyczny, łącznie z powrotem z wygnania i pojedynkiem nad przepaścią. W tej części filmu nieco zbyt pospiesznie rozwiązuje się niektóre kwestie i najbardziej czuć już nacisk producentów Marvela, dla których końcowa nawalanka krótsza niż półgodzinna byłaby najwyraźniej ujmą na honorze. Niemniej Coogler z powodzeniem podnosi rękawicę i podobnie jak wcześniej we "Fruitvale Station" i "Creedzie" demonstruje swą zdolność wyciągania emocji nawet ze scen pozornie błahych i niewiele wnoszących do fabuły.
Dzięki jego umiejętnej reżyserii obligatoryjna finałowa rozpierducha nie nuży i nie zaburza konstrukcji całości, jak ma to miejsce w większości filmów Marvela. Przy wyraźnym podziale na trzy akty "Pantera" ma świetnie wycyzelowane tempo, a liczne sceny akcji nie przesłaniają wartości, jakie niesie obraz. Oczywiście - chciałoby się większej eksploracji świata Wakandy w miejsce strzelanin i wybuchów, ale nie zapominajmy, że raz: trzeba zostawić coś na sequele; dwa: mamy do czynienia z osiemnastą odsłoną wielkiej serii, na którą film i tak ogląda się zaskakująco rzadko.
W aspekcie emancypacyjnym waga filmu dla współczesnych czarnych dzieciaków jest nie do przecenienia. Dotychczas mieli tylko serialowego Luke'a Cage'a i obietnicę nowego Lando w "Hanie Solo" - teraz dostają marvelowskiego herosa, który przy okazji jest władcą afrykańskiego państwa o rozwiniętej technologii, co pozwala pokazywać na ekranie spektakularne efekty i wyczyny właściwe dotychczas jedynie bohaterom "białych" superprodukcji.
Boseman perfekcyjnie odgrywa rozterki swojej postaci, cały proces "od księcia do króla", jego T'Challa jest dostojny i dumny, a zarazem na tyle przyziemny, że można się z nim bez trudu utożsamić. Dostaje też imponujące nemezis w osobie Erika "Killmongera" Stevensa (Michael B. Jordan), który jest wszystkim tym, czym złoczyńcy z uniwersum Marvela dotąd nie byli: wielowymiarową figurą z rozbudowaną psychologią, złożoną historią i wiarygodnymi motywacjami.
Cooglera nie interesuje prosta dychotomia dobra i zła; metody czarnego charakteru mogą się zdawać odrażające, ale cel, do jakiego dąży, bynajmniej taki nie jest - Killmonger walczy o to, by wykorzystać zdobycze technologiczne izolacjonistycznej Wakandy do pomocy swoim pobratymcom uciskanym przez Zachód. W niemal każdym innym filmie taki zbrodniarz byłby bohaterem; kiedy mówi o tym, że Wakanda zignorowała czarnych na całym świecie dla własnych korzyści, niemal bierzemy jego stronę. Upstrzony bliznami na torsie wzorowanymi na etiopskich znakach plemiennych, z dzikim szaleństwem w oczach i nieprzewidywalną mimiką, villain Jordana dosłownie rozsadza ekran w każdej scenie, wyrastając na bodaj najbadziej charyzmatycznego złoczyńcę w całej historii MCU. Tudzież makiawelicznego w stylu, za jaki sprowadzany częstokroć do comic reliefa Loki dałby się pokroić.
Naturalnie, wciąż jest to bajka o superbohaterach, nie film Spike'a Lee. Twórcy nie drążą kontrowersyjnych tematów zbyt głęboko. Producenci nadal bardzo pilnują, by przy całym afrocentryzmie wprowadzić na scenę także przyzwoitą białą postać, która może się wykazać; by na każdego złego Golluma przypadał jeden poczciwy Bilbo (wątki Andy’ego Serkisa i Martina Freemana można by akurat wyciąć bez szkody dla filmu, choć są dobrze wkomponowane w fabułę). Niemniej i tak jest coś bez mała rewolucyjnego w filmie Disneya, w którym stoi jak wół, że dorastanie w Ameryce bywa z reguły toksyczne dla czarnej mniejszości.
Między protagonistą i jego rywalem zatem iskrzy jak należy, ale słowa uznania należą się praktycznie całej obsadzie. Nominowany właśnie do Oscara za "Uciekaj!" Daniel Kauuya w obrębie niewielkiej roli W’Kabiego, starego przyjaciela T’Challi, tworzy ciekawą, niejednoznaczną postać. Forest Whitaker jako mędrzec Zuri jest pierwszorzędnym odpowiednikiem Yody w świecie Czarnej Pantery. Na odkrycie filmu wyrasta Winston Duke jako obcesowy, potężny M’Baku, wódz konkurencyjnego plemienia. W pamięć zapada także Sterling K. Brown, mimo że pojawia się jedynie w retrospektywnym epizodzie w Oakland.
Czarny feminizm w duchu blaxploitation
To wszystko jednak niknie przy sposobie, w jaki "Pantera” celebruje silne, asertywne czarne kobiety. Można się zastanawiać, na ile to wpływ "efektu Wonder Woman", jednak móc zobaczyć w bądź co bądź uniwersalnym blockbusterze za 150 baniek czarny feminizm w duchu tradycji wyniesionej z filmów blaxploitation o Foxy Brown czy Cleopatrze Jones, stanowi fascynujące przeżycie.
I tak Angela Bassett jest adekwatnie monumentalna w roli afrykańskiej królowej Ramondy, matki T’Challi. Bezbłędna jest Danai Gurira, znana dotąd głównie jako Michonne z serialu "The Walking Dead", w roli Okoye, największej wakandyjskiej wojowniczki, dowódczyni Dora Milaje, zespołu kobiet służącego jako siły specjalne w Wakandzie. Sekwencje akcji z Okoye należą do najlepszych w filmie. Z kolei Lupita Nyong’o, po serii cyfrowych występów w "Gwiezdnych wojnach" czy "Księdze dżungli", wreszcie dostaje rolę na miarę swojego wielkiego talentu. Jej Nakia to w zasadzie antyteza oscarowej Patsey ze "Zniewolonego" – dumna, niezależna, pełna pasji orędowniczka nie tylko własnego ludu, ale całej Afryki.
Fenomenalna jest też Letitia Wright, z dowcipem i wdziękiem wcielająca się w nastoletnią siostrę T’Challi, Shuri. Co istotne, choć w komiksach to T’Challa jest wynalazcą i specem od nowinek technologicznych, a jego siostra reprezentuje duchową stronę mocy, często wizytując Djalię, pozamaterialną krainę przodków, w filmie jest odwrotnie: to T’Challa odwiedza Djalię, a księżniczka Shuri robi za naukowczynię na wzór Bondowskiego Q. To świetne posunięcie twórców, mające zapewnić pozytywny wzorzec młodym czarnym dziewczętom.
Ale "Czarna Pantera" to oczywiście nie tylko film z przesłaniem, to także wspaniały spektakl. Tradycyjnie rewelacyjne są zdjęcia Rachel Morrison, która dopiero co zasłynęła jako pierwsza w historii operatorka nominowana do Oscara – za "Mudbound" Dee Rees. Morrison koncertowo zdejmuje afrykańskie plenery, ale fantastycznie radzi sobie także w scenach wnętrzarskich, w półzbliżeniach i detalach.
Cały design Wakandy prezentuje się okazale. W kostiumach zaprojektowanych przez Ruth E. Carter można znaleźć wpływy tak rozlicznych afrykańskich plemion, jak Masajowie, Dogonowie, Himba, Basotho, Tuaregowie, Xhosa, Zulusi etc. *Wakandyjska architektura, wymyślona przez scenografkę Hannah Beachler, zawiera z kolei elementy zaczerpnięte z kultur Burundi, Rwandy, Ugandy, Etiopii czy Konga, a także inspiracje sztuką pozafrykańską, jak np. projekty słynnej irańskiej przedstawicielki dekonstruktywizmu, Zahy Hadid. *W ikonografii Wakandy widzimy sporo okrągłych wzorów – słońca, pierścienie itp., które mają symbolizować kompletność i wieczność. Beachler może już chyba zacząć przygotowywać mowę dziękczynną na przyszłoroczne Oscary.
Afrofuturyzm z mistycyzmem
Film nie jest oczywiście skończonym arcydziełem – gdzieniegdzie wychodzi na wierzch CGI, a sceny walk bywają chaotyczne, jednak wszystkie mankamenty rekompensuje niezwykłe sprzężenie afrofuturyzmu z mistycyzmem – tak w warstwie wizualnej, jak i pod względem fabularnym czy muzycznym (kapitalny jest soundtrack, na którym nowoczesny amerykański hip-hop od ekipy Kendricka Lamara przeplata się z dźwiękami etno w wydaniu tradycyjnym, ale i od nowych artystów afrykańskich).
"Czarna Pantera" tworzy własne uniwersum w obrębie większego uniwersum – jest kolejną udaną odsłoną sagi Marvela, ale przede wszystkim stanowi niezapomnianą fantazję na temat "Co by było, gdyby Afryka nigdy nie została skolonizowana?”. Alternatywną historię pisze też jedna ze scen w Ameryce, na typowym osiedlowym boisku do kosza, gdy w chłopcu oniemiałym na widok latającego pojazdu T’Challi rozpoznajemy małego Chirona, bohatera "Moonlight" Barry’ego Jenkinsa. "Czarna Pantera" jest jak list miłosny do wszystkich takich chłopców tudzież dziewczynek. Spóźniony, ale zawsze.