Deszczowe piosenki – recenzja filmu "Mary Poppins powraca"
Mary Poppins powraca? Ale skąd? – mogliby zapytać polscy widzowie spragnieni atrakcyjnej przedświątecznej premiery. Nic dziwnego, żadna to ignorancja. Książki Pameli Lyndon Travers chyba nigdy nie były u nas wyjątkowo popularne. Lecz zaraz, zaraz, czy to znaczy, że nie ma co sobie zawracać tym wszystkim głowy? Bynajmniej.
13.12.2018 | aktual.: 14.12.2018 11:07
Zdawałoby się, że realizacja sequela przeboju sprzed przeszło pięćdziesięciu lat to zadanie cokolwiek karkołomne, ale to nie tak, że ktoś na górze korporacyjnej drabiny nagle przypomniał sobie o dawnym hicie. Studio próbowało zrealizować podobny projekt już dawno, dawno temu, lecz pani Travers, szczerze nieznosząca pamiętnej adaptacji z Julie Andrews, skutecznie blokowała podobne inicjatywy.
Ba, z tej pewnie też nie byłaby zadowolona – choć, czego jak nic by sobie życzyła, role główne obsadzono praktycznie samymi Brytyjczykami – gdyż parskała z niezadowoleniem na sekwencje animowane, a ta jest tutaj bodaj najlepsza. Zacznijmy jednak od tego, że nie trzeba ani pamiętać, ani nawet znać "Mary Poppins" z 1964 roku. Reżyser Rob Marshall – autor "Chicago" – umiejętnie lawiruje pomiędzy rebootem a sequelem, zgrabnie tłumacząc fabularne powiązania; dlatego można omawiany film potraktować jako historię całkowicie autonomiczną i nie przejmować się, że kiedyś ktoś coś. Zresztą Emily Blunt, która odgrywa rolę tytułową, jest absolutnie fenomenalna jako obdarzona magicznymi mocami i przeświadczona, całkiem słusznie, o swej doskonałości niania. Trzeba to zobaczyć choćby dla niej.
Film rozpoczyna się rok po tragedii, jaka dotknęła Michaela Banksa i jego dzieci. Zmarła wtedy bowiem ich ukochana żona i matka, po czym mężczyzna nie potrafi się pozbierać. Jako że to nieodżałowana małżonka dbała o sprawy finansowe rodzinnego gospodarstwa, Michael zapomniał o spłacie rat kredytu zaciągniętego pod hipotekę domu i bank grozi jego zajęciem. Uzbieranie całej sumy jest niemożliwe, ale istnieje inne rozwiązanie: udowodnienie, że ojciec pana Banksa przekazał mu udziały pracownicze gwarantujące preferencyjne traktowanie.
Ale wszystko to dzieje się na drugim planie. Najważniejsze jest owo zapowiedziane tytułem ponowne zstąpienie (dosłownie!) dawnej niani Michaela i Jane, jego siostry, która samozwańczo mianuje się opiekunką trójki małych dzieci. Mary Poppins, wyniosła, elegancka i epatująca kłującą ironią dama roztacza przed nimi wizję lat młodzieńczych. Może niekoniecznie pozbawionych trosk, ale pełnych radości małych i dużych, wynikających z magicznego postrzegania rzeczywistości.
Innymi słowy: tłumaczy na swój wyjątkowy sposób, że codzienność nie musi być szara. Sceny, kiedy Mary zabiera dzieci na dno oceanu znajdującego się tuż za krawędzią wanny czy animowanego świata mieszczącego się na porcelanowych ściankach stojącej na gzymsie kominka misy, są tutaj gwoździem programu. Oczywiście każda z nich to sekwencja musicalowa, nie zawsze jednak oparta na tradycyjnie pojmowanej choreografii tanecznej (w tych specjalizuje się niejaki Jack, latarnik przyjaźniący się z Banksami, pełniący rolę przewodnika po miejskim labiryncie Londynu, niegdyś czeladnik "świetlika" z pierwszego filmu), bo te są umyślnie udziwnione, kolorowe i fantastyczne.
Same piosenki wydają się stosunkowo proste i, poza bodajże jednym refleksyjnym wyjątkiem, są dynamiczne i skoczne, a zdecydowanie najlepsza to kawałek śpiewany przez Emily Blunt i Lina-Manuela Mirandę na scenie zbudowanej jakby z książek-rozkładanek. Tyle że "Mary Poppins powraca" to musical co się zowie, co nie każdemu podejdzie.
Przy wszystkich powyższych zaletach należy pamiętać o specyfice gatunku oraz samego materiału źródłowego, gdyż publikę od ekranu oddzielać może barykada kulturowego niezrozumienia, choć to nadal, oczywiście, film Disneya, z natury rzeczy przemawiający uniwersalnym językiem. Z pewnością nie jest to dzieło skrojone pod nasz krąg skojarzeniowy i katalog emocji, przy zastrzeżeniu, że to, rzecz jasna, sprawa indywidualna.
Scenariusz całkowicie przyporządkowano rewiowym numerom i piosenkom o konieczności dostrzeżenia niewidocznego, aby przypadkiem nie zadusić dziecięcej strony swojej natury. Jest skrojony na ciągłe przerzucanie fabularnego pomostu od jednego kawałka do drugiego. Trudno jednak wytykać musicalowi paluchem, że jest musicalem. Tylko nie zapomnijcie parasola na londyńskie deszcze.
Ocena: 7/10