Woody Allen chciałby dziś robić właśnie takie filmy. Bezpretensjonalne, śmieszne, urocze i niekoniecznie spinające się na głębokie filozofowanie o życiu. W *"Dziewczynie wartej grzechu" Peterowi Bogdanovichowi udało się to, co jemu nie udało się od dawna, albo udaje się rzadziej niż by chciał – powołanie do życia postaci, które mają lekki „woodyallenowski” charakter, a nie silą się, żeby każda ich wypowiedź przeszła do historii hollywoodzkiego dialogu.*
Fabuła jest prosta, by nie rzec wręcz pretekstowa. Arnold (w tej roli świetny Owen Wilson) przyjeżdża do Nowego Jorku pracować nad nową sztuką. Z dala od rodziny i kontrolnego spojrzenia żony wreszcie czuje się, że żyje – i chciałby się wyszaleć. Spędza więc upojną noc w towarzystwie prostytutki i to – nie bez przesady – faktycznie jest dla niego początek nowego życia. Izzy, bo tak nazywa się urocza prostytutka, robi na nim ogromne wrażenie. Piękna, mądra i zdecydowanie nie pasująca do tego zepsutego świata dziewczyna zasługuje, jego zdaniem, na lepszy los. Jego szaleńcze na nią spojrzenie wiąże się z pewnością z miłością, którą Arnold błyskawicznie zaczyna darzyć Izzy. Są też tego stanu brzemienne konsekwencje. Arnold chce jej zapłacić za to, żeby zrezygnowała z bycia prostytutką i poszukała sobie godniejszego zajęcia. Wystawia jej czek na niebagatelną sumę.
Sytuacja znacznie się komplikuje, gdy następnego dnia Arnold i Lizzy spotykają się znowu. Przypadkiem. On prowadzi casting do swojej nowej sztuki, ona przychodzi jako kandydatka do głównej roli. Od tego momentu ich romans się zacieśnia, a świat dostaje bzika. Kochankę trzeba skrupulatnie ukrywać, jednocześnie cały czas z nią przebywając w kontekście zawodowym. Prowadzi do to licznych żartów, krępujących sytuacji i niespodziewanych, groteskowych zwrotów akcji – całość faktycznie przypomina nieco ostatnie fabuły Woody’ego Allena, ale nakręcone lżejszą ręką i z większą wiarą w urok i charyzmę odtwórców głównych ról. Wśród aktorów wszyscy bowiem dają sobie świetnie radę i budzą sympatię, jak za starych dobrych czasów czynili to klasyczni aktorzy starego Hollywood. Do niego reżyser zresztą bezpośrednio się odwołuje: nie potrzeba władać bardzo bystrym okiem, by zauważyć liczne nawiązania do kina rodem z poprzedniej epoki.
Dla Petera Bogdanovicha ten film to powrót do kina po 13 latach przerwy. Powrót zgrabny, stylowy, nawiązujący do złotych czasów amerykańskiej komedii. To film, który nie zawraca sobie głowy rewolucją gatunku wywołaną przez „40-letniego prawiczka” i „Wpadkę”, wierzący w magię postaci i lekkość fabuły, nie spinający się na wielkie żarty. Bogdanovich pozostał w „Dziewczynie wartej grzechu” wierny sobie: zamiast gonić za czasami, postanowił odświeżyć swoją ulubioną formę komedii i zdaje się wygrał tym nowe komediowe życie – zarówno dla siebie, jak i dla widowni.