*"Ekipa" długo się rozkręca. I kiedy już wydaje się, że nabrała odpowiedniego tempa, przychodzi spodziewany koniec, który niewiele rozwiązuje i niemal nic nie zmienia.*
Podstawowy problem z "Ekipą" jest taki, że chociaż jej bohaterowie ścigają marzenia, ich realizacja nie przynosi w nich żadnych przemian. Można to poczytywać filmowi i za wadę, i za zaletę. Opowiedzieć po którejś ze stron musimy się sami.
Punktem wyjścia fabuły jest chęć nakręcenia przez hollywoodzkiego gwiazdora Vincenta Chase’a (Adrian Grenier) ambitnego filmu. Twórcom dostarcza on pretekstu do wyśmiewania mechanizmów, jakimi rządzi się fabryka snów. W sukurs idą im tamtejsi, realni celebryci. Zabawne epizody mają tu i żartująca ze swojego ciała Jessica Alba, i śmiejący się ze swojego wizerunku Liam Neeson. Ich występy uwiarygadniają satyrę na Los Angeles, w czym pomagają także żarty ze stereotypów na temat mieszkańców Miasta Aniołów. W powszechnej opinii ci szukają tylko możliwości zrobienia kariery (najczęściej przez łóżko) i nie potrafią poruszać się po swoim mieście bez samochodu. W paru miejscach ostrze dowcipu przynosi żniwo, w innych – kosa trafia na kamień.
(Obok Liama Neesona czy Jessiju Alby w "Ekipie" pojawiał się również Haley Joel Osment, gwiazda "Szóstego zmysłu/ fot. mat. dystrybutora)
Najczęściej „Ekipa” zestawiana jest z „Mapami gwiazd” Davida Cronenberga. O wyniku ważenia obu filmów decyduje jednak stosunek do tego drugiego, który ma zaciekłych fanów i gorliwych przeciwników. „Ekipa” jest zbyt bezpłciowa, aby wzbudzać podobne emocje, nie jest w stanie spolaryzować ani krytyków, ani regularnych widzów. Jej bohaterowie nie są nawet w połowie tak pokręceni, jak ci u kanadyjskiego twórcy, zaś odwaga reżysera w brudzeniu własnego gniazda jest często jedynie pozorna, nijak ma się do tego, co zrobił Cronenberg. I to właśnie najbardziej wątpliwe kwestie tej produkcji. Bo czy naprawdę aktor marzący o transformacji w ambitnego reżysera (swoją drogą, analogia do „Birdmana” rodzi się sama) przed pracą na dziełem, w jej trakcie, a także po jej ukończeniu wciąż pozostaje tym samym człowiekiem? Jeśli w ten sposób Doug Ellin chciał wymierzyć prztyczek w nos kolegom po fachu, to nie znalazł do tego właściwej formy.
Na plus trzeba mu zaliczyć, że w jego Vincencie Chasie trudno dopatrzyć się błysku geniuszu, co pozwala utrzymać widzów w niepewności o efekt jego reżyserskich starań. Kiedy jednak zagadka zostaje rozwiązana i dowiadujemy się, czy bohater stworzył gniota, czy arcydzieło, wciąż nic się nie dzieje, nie następuje żadne tąpnięcie. Dalej pozuje na niedojrzałego bawidamka, dla którego priorytetami są drogie drinki i piękne kobiety. Może więc tak naprawdę „Ekipa” to pochwała głupoty? Próba przekonania widza, że w każdym średnio rozgarniętym aktorze drzemie artysta-geniusz, któremu trzeba jedynie dać szansę, aby się ujawnił? Jak widać, granica, która dzieli satyrę na Hollywood od peanu na jego cześć, jest tu wyjątkowo cienka. Film, często pewnie nieintencjonalnie, ją przekracza, przez co ma się wrażenie pewnej schizofreniczności.
To, co przekonuje, że „Ekipa” jest jednak uszczypliwą komedią, to liczne nawiązania do serialu pod tym samym tytułem, na którego trzonie oparto scenariusz. Ubawią one miłośników telewizyjnej „Ekipy” i to oni będą się bawić na filmie najlepiej. Ci, którzy serialu dotąd nie widzieli, lepiej niech nadrobią zaległości, zamiast iść do kina.