Feminizm na pokaz. Księżniczki w kancelarii, a serial bez scenariusza [RECENZJA]
"All’s Fair" obiecywało być błyskotliwym serialem o kobietach w świecie prawa, a stało się nudną, luksusową wydmuszką. Ryan Murphy udowadnia, że wielkie nazwiska i celebrycka twarz nie zastąpią sensownego scenariusza ani prawdziwego feminizmu.
Ryan Murphy od lat ma nosa do tematów, które dobrze wyglądają na papierze. Tym razem jednak udowodnił, jak nikt wcześniej, że wielkie nazwiska świata filmu i najbardziej rozpoznawalna celebrytka na świecie nie są gwarantem sukcesu. "Wszystko dozwolone" - zamiast być ostrym, inteligentnym serialem o kobietach w świecie prawa - staje się błyszczącą karykaturą feminizmu, który istnieje wyłącznie w katalogu mody.
Akcja dzieje się w luksusowej kancelarii rozwodowej w Los Angeles, gdzie kobiety mają wspierać inne kobiety. Brzmi dumnie, dopóki nie okaże się, że jedynym, co tu naprawdę się liczy, są drogie torebki, szampan i odrzutowce. W jakim świecie prawniczka w ciągu jednej rozmowy telefonicznej postanawia wyjść z biura, założyć płaszcz, zamówić prywatny lot i przemieścić się z Los Angeles do Nowego Jorku? Przecież to absolutnie niedorzeczne.
Przyznam się szczerze, że podczas sceny z pierścionkiem od Elizabeth Taylor odpadłem kompletnie. Nie miałem siły oglądać już dalej. Zrobiłem to, żebyście wy nie musieli. Serial, który miał pokazywać kobiecą siłę, w rzeczywistości pokazuje, jak głęboko można ugrzęznąć w pozorach i luksusie. Według Murphy’ego synonimem bogactwa jest picie szampana, siedząc w ubrudzonych kozakach i futrze na jasnobeżowej kanapie. Po prostu.
Kultura WPełni: Anna-Maria Sieklucka o wielkim sukcesie i o tym, czy żałuje filmu "365 dni"
W jednym z odcinków pada zdanie: "Słabi mężczyźni nie znoszą mocnych kobiet". Zastanawiam się tylko, na czym ta ich moc polega - na posiadaniu majątku? Na przebieraniu się milion razy w dizajnerskie ciuchy w ciągu jednego lotu? To nie jest feminizm. To satyra na feminizm, której twórcy najwyraźniej nie zauważyli, że śmieją się z idei, a nie z jej parodii.
Produkcja jest bardzo szkodliwa: pokazuje kobiety, które niezależnie od klasy społecznej nic nie robią całymi dniami, tylko piją z koleżankami alkohol i rozmawiają o medycynie estetycznej. Zdaniem Murphy’ego, serial o kobietach prawniczkach musi być sprowadzony do najbardziej prymitywnych stereotypów - tylko tak, jego zdaniem, pokaże "prawdziwe życie kobiety". Wyobrażacie sobie dokładnie taką samą historię o mężczyznach? Adwokaci upajający się whiskey i rozmawiający o samochodach? Ryan, co ty najlepszego narobiłeś.
Na szczególne wyróżnienie - niestety negatywne - zasługuje obsada. Glenn Close, Sarah Paulson, Niecy Nash, Naomi Watts i Kim Kardashian - ta lista brzmi jak marzenie producentów. Ale co z tego, skoro żadna z tych aktorek nie ma tu co grać? Scenariusz jest tak miałki, że nawet wybitne nazwiska nie są w stanie nadać mu życia. Glenn Close wygląda, jakby sama nie wiedziała, co robi w tej produkcji. Paulson, zwykle genialna, ginie pod warstwą błysku i nielogicznych emocji. Dialogi napisane są na kolanie, jakby ktoś kopiował hasła z Pinteresta albo motywacyjne grafiki z Instagrama. To nie są rozmowy - to żenujące frazesy, które miały brzmieć "silnie i kobieco", a brzmią jak kabaret. Koszmar.
Najbardziej boli jednak to, że "Wszystko dozwolone" miało potencjał. Gdyby Murphy postawił na kamp - przerysowaną, ironicznie przesadzoną opowieść o kobiecości w epoce luksusu - mogłoby to być naprawdę zabawne. Serial mógł śmiać się z samego siebie, bawić absurdem, modą, sztucznością tego świata. Ale on jest zrobiony absolutnie na serio. Wszystko tu jest zagrane z miną śmiertelnej powagi - jakby bohaterki naprawdę wierzyły, że ich problemy z wyborem butów do prywatnego samolotu są uniwersalnym doświadczeniem współczesnych kobiet. Właśnie to sprawia, że oglądanie staje się nieznośne.
"Wszystko dozwolone" próbuje udawać feministyczny manifest, ale nie rozumie, czym feminizm naprawdę jest. Bohaterki, choć piękne i błyskotliwe, pozostają płaskie jak ekran, na którym je oglądamy. Ich gniew, bunt, pragnienie niezależności - wszystko to wygląda jak zaprojektowane przez dział marketingu. To feminizm pozorny: opakowany w luksus, zredukowany do estetyki.
All's Fair | Official Trailer | Hulu
Problem z tym serialem polega na tym, że myli emancypację z autoprezentacją. Kobiety, które miały być symbolem siły, zostają sprowadzone do roli ozdobników własnego sukcesu. Walczą, ale głównie o uwagę; mówią o wolności, ale wciąż mierzą ją w kategoriach wizerunku. Nie ma tu prawdziwego buntu, nie ma emocjonalnej prawdy - jest tylko błysk flesza.
Choć obsada i produkcja imponują rozmachem, fabuła pozostaje miałka, a dialogi często brzmią jak parodia prawniczego serialu. Tam, gdzie powinien być dramat, jest pozłacany banał; tam, gdzie potrzebna byłaby autentyczność, wkracza autopromocyjna poza.
A szkoda, bo to po prostu mogło się udać. Serial o kobietach w branży, która przez dekady była zdominowana przez mężczyzn, mógł być mocnym głosem o władzy, kompromisach i lojalności. Mogło, gdyby tylko ktoś odważył się pokazać kobiecość bez filtra i blichtru. Zamiast tego otrzymaliśmy luksusową pocztówkę, w której każda scena wygląda jak reklama biżuterii, a nie jak opowieść o realnych emocjach.
"Wszystko dozwolone" to po prostu prostacka opowiastka o kasie z luksusowym product placementem dla idiotów. To nawet nie jest świat, do którego ktokolwiek chciałby aspirować. To po prostu nędzna bajka. Zamiast głębi bogactwo. Zamiast emocji katalog mody. Zamiast prawdziwego feminizmu udawany empowerment, w którym kobiecość kończy się na logotypie torebki.
Jedyne, co dobre, to fakt, że Kim Kardashian - niemogąca od kilku lat zaliczyć testów prawniczych - mogła pobawić się w adwokatkę na ekranie za grube miliony. Bo na pewno jej nie zagrała.
ZERO NA DZIESIĘĆ.
Bartosz Sąder, dziennikarz Wirtualna Polska