Feminizm. To takie "antyamerykańskie"
Mamy rok 2020 i nam, kobietom, wciąż zadaje się te same pytania o pracę i rodzinę, a nikomu nie przyjdzie do głowy, by zadać je mężczyznom – mówi Cate Blanchett. W serialu "Mrs. America" gwiazda wcieliła się w Phyllis Schlafly, ikoniczną postać otoczoną nabożnym szacunkiem w kręgach amerykańskiej prawicy
Yola Czaderska-Hayek: Mam wątpliwości, czy poza Stanami Zjednoczonymi, Phyllis Schlafly jest równie znana.
Cate Blanchett: Nie sądzę. Dopóki nie zagrałam w tym serialu, też nie słyszałam o niej zbyt wiele. Pamiętam z kampanii wyborczej Trumpa taki moment, gdy na jakimś wiecu pojawiła się starsza pani, mocno już po dziewięćdziesiątce, i dostała owacje na stojąco. Członkowie Partii Republikańskiej odnosili się do niej z ogromnym szacunkiem, widać było, że to dla nich wyjątkowo ważna osoba.
To właśnie była Phyllis Schlafly. Nie miałam wówczas pojęcia, kto to jest, i bardzo mnie zastanawiało, dlaczego wszyscy chylą nisko głowy przed tą staruszką.
Teraz z kolei wydaje mi się, że znam odpowiedź. Jej osiągnięcia – jeżeli można tak je w ogóle nazwać, bo wiele osób uznaje jej działalność za szkodliwą i służącą złej sprawie – zostały po prostu zawłaszczone przez Republikanów. Cała ta ideologia: jesteśmy za życiem, za rodziną i za Ameryką. Przecież obecna doktryna Partii Republikańskiej pochodzi wprost z postulatów Phyllis Schlafly z przełomu lat 70. i 80.
Ciekawa rzecz – mimo wyjątkowo agresywnej reakcji, z jaką spotkała się wówczas druga fala feminizmu, dziś nazwiska walczących w jego imieniu kobiet zapisane są w publicznej świadomości, a o Phyllis Schlafly nie pamięta prawie nikt. Dla mnie rola w serialu "Mrs. America" wiązała się z niezwykłą emocjonalną podróżą, ponieważ musiałam zgłębić fenomen tej osoby i zrozumieć, dlaczego stała się człowiekiem tak przerażającym i w gruncie rzeczy strasznym. Dlaczego właściwie odrazą napawała ją myśl o równouprawnieniu płci.
Mam, niestety, wrażenie, że serial – choć jego akcja toczy się prawie pół wieku temu – wciąż zachowuje aktualny wydźwięk.
Ależ to prawda! Na planie wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat. Niektóre sceny czy dialogi równie dobrze mogłyby się rozgrywać dzisiaj.
Nie ma znaczenia, że akcja toczy się w 1974 roku; znaczenie ma fakt, że od tamtej pory zmieniło się bardzo, bardzo niewiele. Przypomina mi się sondaż, jaki przeprowadzono w 2001 roku w USA: 72 procent Amerykanów sądziło, że w Konstytucji znajduje się zapis o równości wszystkich obywateli bez względu na płeć.
Mam nawet wrażenie, że to jest powszechne przekonanie – że Konstytucja USA stanowi absolutny fundament, gwarancję równości. Tymczasem to nieprawda! Takiego zapisu wcale nie ma. I z tego właśnie powodu, jak mi się wydaje, jesteśmy skazani na popełnianie wciąż tych samych błędów. Konstytucja stanowi źródło prawa, to do niej odwołują się najważniejsze przepisy i uchwały.
Więc jeżeli już na tym podstawowym etapie nie może być mowy o równości, to nie powinniśmy się dziwić, że nawet w dzisiejszych czasach ani kobiety, ani mężczyźni o różnej orientacji seksualnej i identyfikacji płciowej, nie mogą publicznie powiedzieć: "Wszyscy mamy równe prawa" – ponieważ Konstytucja, która powinna stanowić dla nas punkt odniesienia, wcale im tego nie zapewnia.
Dla widzów to może być szokujące: oglądać serial, którego akcja toczy się w latach 70., i odkryć, że w istocie opowiada on o całkiem współczesnym świecie.
Coś się chyba jednak zmieniło. Spójrzmy choćby na Ciebie: jesteś silną, niezależną kobietą, której udaje się łączyć karierę z życiem rodzinnym. Pół wieku temu byłoby to o wiele trudniejsze.
Gloria Steinem [amerykańska feministka, jedna z głównych postaci serialu – Y. Cz.-H.] powiedziała kiedyś rzecz fascynującą: że nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny, który poprosiłby ją o radę, jak pogodzić karierę z małżeństwem.
A dziś mamy rok 2020 i nam, kobietom, wciąż zadaje się te same pytania o pracę i rodzinę, a nikomu nie przyjdzie do głowy, by zadać je mężczyznom. To jeden z powodów, dla których bardzo chciałam nakręcić ten serial.
Na planie niemal każdego dnia miałam coraz większe poczucie, że historia, którą opowiadamy, zyskuje na aktualności. Naprawdę nic nie zmieniło się w języku, jakim posługujemy się w odniesieniu do kobiet. I w systemie pojęć. Zwróć uwagę, że niezależnie od tego, czy jesteśmy kobietami, które postanowiły prowadzić dom, czy takimi, które skupiły się wyłącznie na karierze, czy takimi, które usiłują pogodzić jedno z drugim, zawsze to na nas spada odpowiedzialność za wszystko. Jeśli coś się nie uda, to zawsze jest to nasza wina.
Coś jest nie w porządku z całym tym układem i naprawdę nie widzę, przynajmniej na poziomie języka, żadnych zmian na lepsze od 1971 roku – czyli od momentu, w którym zaczyna się akcja serialu.
Czy twoja mama uważała się za feministkę?
To nie były czasy, które by temu sprzyjały. Moja mama wychowała mnie samotnie – mieszkała z nami jeszcze babcia, co bardzo pomagało – poza tym musiała chodzić do pracy. Z dzisiejszej perspektywy bez problemu można by ją uznać za feministkę, ona jednak nie uważała się za nią.
W latach 70. – co zresztą bez skrupułów wykorzystała Phyllis Schlafly – dominowało przekonanie, że feministki są wrogami rodziny. A rodzina to, jak wiadomo, podstawowa komórka społeczna, więc jeśli ktoś podnosi rękę na rodzinę, to chce zniszczyć także społeczeństwo. Dlatego feminizm postrzegano jako rzecz nie tylko antyrodzinną, ale także antyamerykańską. Moja mama wyrosła w takim przekonaniu. Ja, jej córka, oznajmiałam jeszcze w szkole, że jestem feministką – ona nie.
W tamtych czasach kobiety świadome swojej wartości, które uważały, że potrafią osiągnąć tyle samo, co mężczyźni, traktowano jak trędowate. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, w jak trudnych warunkach rozwijał się ruch wyzwolenia kobiet. I że jego działaczki były publicznie napiętnowane. A także, co najsmutniejsze, że do najzajadlejszych wrogów idei równouprawnienia kobiet należały właśnie kobiety. Takie jak Phyllis Schlafly.
Czy próbujesz przekazać swoim dzieciom idee feminizmu? Masz w końcu trzech synów.
Staram się tłumaczyć, że nie każde dziecko ma pracującą mamę, która sama na siebie zarabia. I że bardzo wiele kobiet nie ma w ogóle wyboru w kwestii, czy wolno im iść do pracy, czy nie. Wydaje mi się, że sporo z tego rozumieją. W szkole czasami stykają się z rodzicami innych dzieci, którzy posługują się straszliwie stereotypowym myśleniem.
Kiedy potem chłopcy opowiadają o tym w domu, śmieją się, ponieważ uważają taki język i takie poglądy za wynaturzenie. Ale – przynajmniej z tego, co widzę – mówią o tym bez agresji, co bardzo mnie cieszy. Bo jak uczy nas doświadczenie drugiej fali feminizmu i walki o równouprawnienie, nic tak nie blokuje dyskusji, jak język oparty na agresji i strachu.
Mam nadzieję, że widać to także w serialu i że nauczą się tego również moi synowie: wbrew pozorom kobiety i ze stronnictwa tradycjonalistek, i z obozu postępowego tak naprawdę więcej łączy, niż dzieli. Mam nadzieję, że premiera "Mrs. America" pomoże wznowić dyskusję między dwiema stronami i przyczyni się w jakiś sposób do porozumienia.
W tym roku mamy okazję oglądać Cię w dwóch ambitnych i silnie nacechowanych politycznie serialach: "Mrs. America" i "Stateless". Skąd taki wybór?
Mówiąc szczerze, nie rozumiem, co właściwie ma z tym wspólnego polityka. "Stateless" opowiada o uchodźcach, którzy uciekając przed prześladowaniem, potrzebują schronienia. "Mrs. America" to z kolei historia walki o równość zapisaną jakoby u podstaw amerykańskiej Konstytucji.
Dla mnie obydwa tematy mają głęboko uniwersalny, ludzki charakter, a nie polityczny. Nawiasem mówiąc, to prawdziwa ironia losu: przez tyle czasu nie miałam nic wspólnego z telewizją, po czym nagle, w niewielkim odstępie czasu, nakręciłam aż dwa tytuły. Przy czym "Stateless" to projekt, który wziął się z pasji, jego realizacja zajęła aż sześć lat.
Tymczasem rola w "Mrs. America" pojawiła się nagle, dosłownie znikąd. Z obydwu produkcji jestem bardzo zadowolona i mam nadzieję, że widzom też się spodobają. Wydaje mi się, że w obu serialach udało nam się przekazać coś ważnego. Oba dotyczą spraw, które są mi bliskie.
Teraz gdy za sprawą koronawirusa wszyscy jesteśmy skazani na siedzenie w domu, oglądanie seriali stało się powszechnym zajęciem. Czy w Twojej rodzinie to również popularna rozrywka?
Owszem, choć nie mamy w domu tradycyjnej telewizji.
Oglądacie seriale na tabletach?
Nie, mamy ekran, tyle że oglądamy to, co akurat nam się podoba. Nie znoszę emisji przerywanej reklamami, dlatego nie przepadam za tradycyjnym sposobem oglądania seriali. A z drugiej strony przyzwyczaiłam się do tego, że kiedyś siadało się przed telewizorem całą rodziną i oglądało się to, co w danej chwili było na ekranie. Jeśli chciało się obejrzeć kolejny odcinek, trzeba było czekać na konkretny dzień i godzinę. Coś z tego zwyczaju we mnie zostało, u nas też na ogół oglądamy seriale w kilka osób o stałej porze.
Jakie seriale oglądasz najchętniej?
Krótkie. Rzadko ograniczam się do jednego odcinka, raczej pochłaniam po kilka naraz, dlatego na przykład miniseriale udaje mi się obejrzeć w całości za jednym posiedzeniem. Czasem wracam do tytułów, które już znam. Na przykład oglądam z synami "Rodzinę Soprano", są już w takim wieku, że mogą to zobaczyć, a ja z przyjemnością robię sobie powtórkę.
Z najstarszym synem obejrzałam "Królestwo" Larsa von Triera, a niedawno przypomniałam sobie także "Dekalog" – dla mnie to chyba najlepsza produkcja, jaką kiedykolwiek nakręcono dla telewizji. Zauważyłam, że wybierając kolejne tytuły, sięgam po coraz starsze rzeczy. Może dlatego, że pojawia się coraz więcej nowych seriali i gdyby człowiek chciał być ze wszystkim na bieżąco, nie miałby czasu na nic innego. A i tak zawsze towarzyszyłaby mu obawa, że coś pominął, czegoś nie obejrzał.
Dlatego, zamiast iść z duchem czasu, wolę cofać się w przeszłość.
Jak tłumaczysz swoim dzieciom problem z koronawirusem?
Nie ukrywam przed nimi, że nikt obecnie nie wie, jak długo potrwa obecna sytuacja i jak można jej zaradzić. Tłumaczę, że zamknięcie w domu służy nie tylko naszej ochronie, ale także bezpieczeństwu innych. Istnieje bardzo niewielkie zagrożenie, że wirus zagrozi moim dzieciom, ale na przykład już ich babcia, która ma 80 lat, musi na siebie uważać.
Dlatego nie wolno nam narażać ani jej, ani lekarzy, ani wszystkich, którzy w tej niebezpiecznej sytuacji nie mogą pozwolić sobie na luksus domowej izolacji. Śledzimy na bieżąco informacje ze świata, ponieważ w obliczu pandemii istotne jest nie tylko to, ile osób zachorowało w twoim kraju, ale także ile choruje we Francji, w Australii, w Niemczech, w Japonii…
Dosłownie wszędzie. Wyjaśniam, że w obecnej sytuacji wszyscy – najdosłowniej to rozumiejąc – ponosimy odpowiedzialność za losy świata.