Był sobie człowiek. Mężczyzna. Uwielbiał kobiety, nie można było o nim powiedzieć, że nie jest przystojny, czy też brakuje mu inteligencji. Ale miał w życiu strasznego pecha. Jakoś nie lubił, czy też nie potrafił pracować. Pomimo swoich różnorakich talentów, nie chciał ich wykorzystać. Życie przemykało obok niego, a on nawet nie potrafił czerpać z niego radości.
Pomimo wielokrotnych prób podejmowania pracy, wszystko zawsze kończyło się jednakowo – zdenerwowani pracodawcy wywalali go na bruk. Nawet chwilowa chwała, jaką zdobył na wyścigach, dość szybko go znudziła. Podobnie kobiety. Nie umiał ich kochać, choć one go pragnęły, przyjmować tego, co mu ofiarowywały, ale... potrzebował ich. A pomiędzy tym wszystkim, Hank po prostu żył i... pisał. Bo jego największym marzeniem, było zostać pisarzem. Tylko, jakoś tak nie wychodziło. Jak wszystko inne.
„Marność nad marnościami, po prostu marność...”, można by powiedzieć o życiu Hanka (Matt Dillon). Oto ludzki symbol tego, jak łatwo można przeoczyć wszystko to, co w życiu istotne. Jak łatwo można się zagubić, zranić tych, którzy nas kochają, odrzucić pomoc oraz życzliwość. Zapomnieć się w swojej samotności, owinąć nią i po prostu tylko oddychać, łącząc się wyłącznie ze swoim jedynym marzeniem. Bo choć – oto jest CZŁOWIEK, co brzmi dumnie! Człowiek, który tworzy, pisze. Który wie, że właśnie tego by chciał, który wciąż stara się... opublikować choć skrawek swych skomplikowanych myśli, ale nic z tego nie wychodzi.
Każda inna praca, wymóg współczesnego istnienia, wymyka mu się z rąk, bo artystyczna dusza nie potrafi się podporządkować. Trzyma się tak łapczywie nędzy, jakby tylko w rzeczywistości ona rodziła dobre pomysły. Jednak tak naprawdę Hank nie zdaje sobie z tego prawdy, że umiera, powoli pozwala, by jego własne istnienie umykało mu przez palce, aż w końcu stanie się tak, iż zagrzmi wokoło: „Śmierć nie ma czego zabierać”!!!
Ten film, to dzieło, stworzone na podstawie powieści Charlesa Bukowskiego, przy udziale połączonych dwóch sił: norweskiej i amerykańskiej. Jednak mimo tego, a może raczej właśnie przez to, reżyserowi Bentowi Hamerowi, niestety nie udało się stworzyć dzieła na miarę „Ellinga”, czy „Noi Albinoi”. Coś w tej całej opowieści nudzi i nie jest to na pewno prostota, bo w tym wymiarze, opowieść jest kapitalna, bardzo plastyczna, świetnie oddana ciemnymi, szarymi zdjęciami, brakiem kolorów, radości; ani sama treść, rozpad psychiczny człowieka.
Nawet lekko „podbrzydzony” Matt Dillon, pasuje do tych zdjęć „jak ulał”. Ale nie pasuje niestety do samej roli Hanka. Taki z niego „Amerykanin w Paryżu”. Czarna owca pośród białego stada. Tylko kobiety, które spotyka, czyli Lili Taylor, Marisa Tomei, Fisher Stevens, są takie, jak być powinny. Barwne przerywniki, raczej postacie z jego opowiadań, niż rzeczywiste osoby. Szarego życia, które potrafi pięknie opowiadać, ale nie potrafi, czy też nawet nie chce, nauczyć się współczesności. Choć, czy można go za to winić?